Strony

sobota, 26 października 2013

Pustik dzidunegry

„Wędrowali my caluśkie życie. Nam trzeba było oddychać świeżutkim powietrzem. Dotykać miękkich dywanów tkanych przez bory i lasy. Podsłuchiwać echo i wiatru śpiewy, by składać akordy bliskie szumom liści strącanych na ziemię. Tak nas stworzył wielki los. Poddał nam najważniejszych pomocników konie nasze, byśmy śmiało mogli uwielbiać ziemię. Składali my więc caluski dobytek w wozy i przed siebie ruszali. Starszyzna zawsze wiedziała gdzie obóz rozbijem. Kto w namiotach sypiał będzie, kto się strawą zajmie, a kto do wsi wyruszy. W obozowiskach naszych zawsze radość się w korony drzew roznosiła. Tu nam się nowi rodzili, tu umierali najstarsi i tu nasze Romni ślubowali posłuszeństwo Romom.
Kochali my te nasze drogi nieprzebyte jeszcze i te co to nas do obozu wiodły. Tu zaraz po żniwach Kara ślubowała Ganiemu. Jakże piekne było ich wesele. Odświętne stroje, ognisko buchające do nieba i śpiewy do rana. Potem pospali my i gdy dzionek przebudził jak raz zaczynali na nowo. Bo weselić było czym.
Nowe członki taboru naszego rozmnażały klan.
Najpierw daj i dad Ganiego przychodzili w swaty do rodzicieli Kary. Przynosili gorzałkę a koniecznie czerwone przybranie na flaszce być musiało i przekonywali rodzinę Romni do ślubu. Przychodzili tak dni kilka, ale dad Kary czekał na propozycję lepszą od Ganiego. Majętna to była rodzina. Wreszcie dogadali się i dad gorzałkę otworzył a daj Kary jadło obstawiła. Wtedy wszystkie już wiedzieli, że do ślubu szykować się trzeba.
Przysięgę nad potokiem terno bechtałe złożyli jak to zwykle bywa. Potem ucztować zaczęli wszystkie.
I tak my żyli w zgodzie z naturą, póki nas ścigać nie poczęli.
Wielu z nas postradało życie. Nie wiedzieli czemu nam przyszło odchodzić w dołach, rowach i leśnych ścierniskach. Kiedyś dad tłumaczył, że z okazji odnalezienia w taborach rannych żołnierzy, co to nasi ich po lasach zbierali. Leżeli biedaki we krwi to trza ich było zabrać i życiu przywrócić. Toć nikomu my krzywdy nie robili. Kotlarzy najwięcej było na tamtych terenach, no i naszych, koniami handlujących. Zajmowali się wszystkie tym, co robić najlepiej umieli. Czasem szkapy na targ prowadzili, a czasem garki wyrabiali, które potem my do wsi nosili i za strawę wymieniali. Muzykantów też u nas dużo było i graniem się one trudnili.
Gadźe dobre tam byli. Zimą często my u nich chaty najmowali. Oni nam, a my im rodzinami w mrozy się stawali. Nasz dom, nasza matiery jak mówili tamci Gadzie. Jechali my wtedy do wsi bliskiej, było przed nami jeszcze trzech tabory, wtedy przed wurden wyskoczył chłopak wiejski. Machał, pokazywał jakoś dziwnie do nas. Wołali go wszystkie Wasia. Skrył się najpierw za drzewo, coś wciąż pokazywał. Popatrzyła na naszych kiedy terno rakl podbiegł do nas.
- Uciekajcie, szybko uciekajcie – Tak mocno ręce mu latały na dół i góra jakby osy go obległy w całości.- Tamci, wasi we wsi chcieli się skryć, nazisty ich złapali. Zabili wszystkie, zabili, a kogo nie złapali szukają po lesie. – Tak dziwacznie wyglądał, usiłował gadać po cichu ale my aż na wozach słyszeli. Jego buzia była całkiem jak parno gada , oczy za to inne baro drom .
- Gdzie one? – zapytał mamowy brat. – Gdzie Niemce? – powtórzył, bo Wasia, jakby mu kluch napchali, umilkł.
Las wyjątkowo zacichł, ani ptaka jednego nie słyszeli, ale ojciec rozpoznał trzask gałązek drobnych i rozprawiał, że pewnie nasi się kryli w zarośla.
Rakli rozejrzał się i pokazał na gęstwinę leśną naprzeciw nas. – Trochę waszych u nas we wsi skryło, ojciec ich do łaźni poprowadzili. – Nie wolno wam tam jechać, uciekajcie czym prędzej, wy nie widzieli, co robią z waszymi.
- Mów – papu chwycił rekles łagodnie za ramię i poprowadził do nasz wurden. Nakazał też naszym poschodzić z wozów i samym wieźć konie w drogę powrotną. Szli długo, a za nami wciąż słyszeli strzały. Tylko krzyki ucichli. Ciągle oglądała się, mogli za nami ruszyć przecie. Mieli te maszyny diabelne, warczyły one jakby sam czort silniki zapuścił. Co nam zrobić będzie jeśli i nas dopadną?
Dad uciszał każdych kolejno i co rusz sprawdzał czy my już bezpiecznie daleko. Ciemność na ścieżkę leśną opadała, a nam dalej nie wolno było zatrzymać się. Gdzieś my szli za Wasią, on nas prowadzić miał w kryjówkę inną.
Hałas jakiś posłyszeli. Papu przystał w miejsce i nakazał nam wszystkiem pod wóz wchodzić. Nastawił uszy. To jedna z naszych terne romni wracała z drugiej wsi, do taboru lezła.
-Kaj tu jas? – zapytał
-Me jov ade kher . Paśe amaro chatri - odpowiedziała i radośnie wskazała na drogę, z której zboczyliśmy. – Śaj łaćho iło śukar tato maro – zawołała zadowolona i podsunęła memu dadeske duży bochenek chleba.
- To od nich dziewczyna, znam ja ją– wtrącił Wasia. – Nie może tam iść, nie wolno wam jej puścić, umrze razem z wszystkimi. – Chłopak dreptał w miejscu. Wiedziała, że to zdarzyło się coś okropnego ale w tamten czas widok udeptującego nogami ziemię chłopaka wydał mi się taki śmieszny. Zakryła ja ręka twarz i zachichotała, co zezłościło ojca, dziadka, a nawet spokojną daj.
- Drom! – wrzasnął dad i nakazał oddalić się do wozu. A sam dalej wypytywał Romni.
Opowiedziała, że nazywa się Noncia i zmierza do swoich. Posłali ją do wsi, a nauczyła się już wróżyć dobrze, to miała jako zapłatę za wróżby przynieść jedzenia trochę. Uradowana była, bo jej dobrze zamysł poszedł i nie dość chleb ciepły gospodyni darowała, to jeszcze dorodną kurę w chuście owiniętą niosła. Wszystko sprawnie okryte, aby do skalania nie dopuścić, czyste strawy tylko do spożycia się nadały. Noncia więc starawszy się, aby brzegu podźi nie dotknęło. Tyle w niej szczęścia widziała, promienie w oczu obydwa niby słoneczko wstające i wtedy pomyślała, że ona bidulka nawet myśli nie miała, co zastanie.
- Tam ci wrócić nie wolno – Wasia na nowo przerwał starszyźnie, czym gniew ich wywołał ale nie baczył na to nawet. Na wielkim kamieniu przy koniach siadł i teraz my usłyszeli opowieść najgorszą.
- Dopadli ich już we wsi. Motory nadjechały z każdej strony, rany nawet nie wiem, czy to esesmani czy Wermaht. Był jeden z waszych, przywiązali go do płotu, a dłoń rozłożyli jego na żerdzi. Zapytywali o coś. Wrzeszczeli, ale ten ani pisnął. Czemu nie chciał im odpowiedzieć? – Wasia popatrzył na nas kolejno, chyba czekał aż mu kto odpowie, a przecież my nie wiedzieli. Nie było nas tam, dziękować jemu, że my nie zdążyli do swojaków dołączyć. – Jeden z żołnierzy miał taki długi sztylet i palec po palcu odcinał biedakowi, a on dalej nic. Nawet nie duknął słowa. Biały się zrobił tylko, krew zalała mu całą dłoń, Niemiec nie ustąpił, zamachnął się i uderzył ostatni już palec. Ale ten nie odpadł jak inne. Natrafił na kość, za pierwszym uderzeniem nie został odcięty. Chłopak osunął się na ziemię, a na to jak Niemce śmiechem buchnęli..Spojrzał ja na jego, tego co go Filip zwali. Chłopina miał zawzięty wzrok, zęby zaciśnięte. Cała twarz mu się grymasem pokryła, dalej w zaparte, zaciął się biedak. Naraz wymamrotał tylko: Devlale, zdik - tu pe amende - Okrzykami zagrzewali tego z nożem do silniejszego uderzania. Wzniósł wysoko ramię i olbrzymim ostrzem przeciął kość, słyszałem jak strzeliła, wtedy podszedł drugi. Psia kość a jak omijał kałuże z krwi, gadając coś do siebie. Chłopaczyna uniósł ledwo głowę. Przekrwione gałki z pogardą wbijał w żołnierza, resztką sił splunął pod nogi tamtemu i wtedy Niemiec zagłębił bagnet w jego brzuchu. Najpierw słabo, potem mocniej aż pchnął z całej siły. Ktoś wołał Filip ale nie widział ja kto. Jedna z waszych kobiet opadła na ziemię. Twarzą przywarła do piachu i coś po waszemu gadała, głową poczęła uderzać i zawodziła niemiłosiernie. Chciałem uciec ale schowany za balią nie miałem jak się poruszyć. Patrzał ja dalej i sam sobie dziwuję, że wytrwał, nie pisnąwszy nawet – Chłopak znów patrzał na papu i starszych jakby szukał w nich wytłumaczenia dla siebie, dla swojego strachu, czy odwagi, bo ja sama przestała rozróżniać, które to z nich było. – Niemcy zajęli się resztą taboru. Chwycili dwie młode Cyganki, miały po kilkanaście wiosen. Zaczęli zrywać im kwieciste spódnice, bluzki. Wszystkie patrzyli jak zupełnie goluśkie wiły się pod bandą żołnierzy. Kobiety wasze odwracały głowę, a chłopy wyrywne do walki. Niemce broń przeładowali i trzymali wszystkich na muszce. Tamte świnie co raz zmieniali się miejscami, a dziewczyny już nawet krzyczeć przestały. Ledwie życia jeszcze w nich było, wrzucili je w dół i dobili. Ja już nie chciał na to patrzeć ale nogi wrosły mi w ziemię chyba, bom ruszyć nie zdołał. A najstraszniej to te małe dziecko, co stało przy kobiecie, pomyślał ja przy matce. Cały rząd pod automatami trzymali, wtedy jeden z żołnierzy chwycił dzietki za rękę i pociągnął. Kobieta próbowała chłopca złapać i przesiłować z Niemcem. Dostała w twarz z rączki pistoletu, bardzo krwawiła, dalej starała się wyrwać dzieciaka. Jeden jedyny strzał padł, tylko jeden. Bez ruchu padała na ziemię, nawet oczy nie zdążyły jej się zamknąć. Ciągle patrzyła a gdyby nie ten otwór pośrodku oczów i struga krwi z niego, pomyślałby ja, że upadła i ogląda co robią. Może to lepiej, że nie widziała? – sam siebie zapytał i wstrząsnął dziwnie. - Dziecko powlekli dalej kilka kroków i wrzucił jeden do studni, przy głośnym śmiechu innych żołnierzy, wtedy już długo nie trwało. Seria z automatu i wszyscy, których wcześniej nie zabili leżeli już martwi.
Wasia zakrył buzię w rękach i westchnął głęboko – Wtedy ojciec powiedzieli, że do nas zjeżdżają jeszcze dwa tabory i kazał mnie biec ile sił w nogach, by oba zawrócić. Drugiego już ja nie spotkał, tylko wy tu byli. Tylko wy – powiedział tak jakby siły mu wyszli i przetarł rękawem błyszczące czoło.
Przypomniała ja sobie wtedy, że Noncia wracająca do swoich musiała tam rodzinę stracić, obleciała oczyma po wszystkich ale nie znalazła jej.
- Łaćho Dewłes! – krzyknęła, opamiętawszy się, że Romni nie ma.
-So? – zapytał papu, zalękniony.
- Noncia, yoy naszikeripe .
- Kada ? – zapytali oba, dziadek i dad. Oni taborem naszym dyrygowali, jako starszyzna byli wszystkiem pierwszym.
Ruszyli na poszukiwania. Ciemność była już blisko veshos . To było ładne, chodzili po drodze. Szara chmura opadała na krzaki i obmywała je z ciepłego dnia. Naprzód ręki się robili mokrawe, a zaś cała ja z kropelkach malutkich. Pachniało z oddali igłami i liści zwilżonymi. Jak zadarła głowę to zobaczyła koniuszki drzew przecudnie bujające wstążki mgielnej pani. Przykrywała umęczone ręce drzew rozmaitych i pewno głaskała ich serca wstrząsane płaczem i konaniem naszych.
A wszystko się zgadzało. My znów słyszeli sowy krążące w zapadającej ciemności. Dusze naszych zabierali do nieczasu. Pohukiwali prowadząc w stronę im znaną, gdzie kopany dół Cyganów martwych gościł.
Papu pierwszy z nas odnalazł Noncię. Siedziała na pniu ogromnym i płaczu zatrzymać nie umiejąc, w głos szlochała. – Daj, moja daj - szeptała. Dziadek pokiwał głową z politowaniem. Pocieszyć się starał i o naszych schowanych przez Gadziów powiedział cicho. Obiecał jak sprawy przycichną, wrócimy ocalałych odnaleźć ale teraz zbierać nam trzeba było. Nońcia od tej pory stała się członkiem naszego taboru. Była ona piękna dzieweczka. Włosy sięgały pasa jej spódnicy, a całe plecy okrywały loki, tak pozwijane, jakby na papierkach specjalnie na to szykowanych kręcone. Ciemne oczy błyszczały ujmując samemu słońcu ostrości.
Nie było czasu na postoje, ruszyli w drogę, którą nam Wasia wyznaczył. Nasze starsze pytali skąd we wsi Niemce się wzięli i dlaczego naszych ubili. Przecież nie mordowali tak sobie, nikt nie zabija bez powodu. Rakli gadał, co mu ojciec powiedzieli, ktoś wydał, że na mroźną porę do Górki zjada tabory i jak każdego roku po chatach będą rozrzuceni.
- A no i dobra, ale my zawsze do Górki zjeżdżali, zeszłej zimy i jeszcze wstecz – dziadek nie pojął, co w tym innego, że my zjechać się mieli. Tak robili od roków wielu, nikto nas za to nie zaaresztował.
- Ale rozkaz wydali Niemce, by wszystkich waszych i żydowy naród do oddzielnych osad wywozić i to temu tato mówi wszystkich pojmać muszą.
- W kibini mater – zaklął papu. – Może jaki występek nasi popełnili, że ich nazisty gonili. Baro Dewłes, toż nie łapie się psa za to, że po wsi za kotem gania? – Dziadek nie dowierzał, Wasia tylko ramionami wzruszył, dowodząc prawdomówność swoją.
Trzeba nam było kryjówkę znaleźć dobrą. Las już bezpieczny się nie zdawał ale tylko w nim my skryć się umieli. Kierować się mięli ku Generalnej Guberni. Granica trzy dni drogi, a nam tam miało bezpiecznie być.
Noncia wracała do siebie. Moja daj mówili, że jej trzeba zajęcia poszukać. Nie mogła rozpamiętywać śmierci swoich, to i my jej ciągle coś naleźć próbowali. Kara – mamowej pheń raj – uczyła we dwie nas z tęczówki oka wróżyć. Trudna to była sztuka. Nie to samo co karty. Kara być nam łaćho sikajaszi . Siadywały my przy wudenach i najsamprzód patrzyli w oka nauczycielki, a wiedzieli, że wróżba to cala buzia. Jeżeli same oka obejrzeć to zmylać mogą. Nam potrzeba umieć z rysów ocenić manuszalo . Noncia całe dnia o jednym fukawaw tuke . Musi do miasta, musi na kolei prace znajść. Miała ona wszystko obmyślone, zazdrościła ja jej, oj mocno chciała jak ona coś móc robić. Romni nie wolno się sprzeciwić starszyźnie. Noncia i nie stawała okoniem czym gniew mogłaby wywołać, a nawet skalanie i wykluczenie. Nie wolno przeciw romanipen wystąpić, a Noncia dobrze obmyśliwszy plan wszystko zgodnie z prawem zamyślała. Roków jej było chyba z szesnaście. Nie wiedziała ona dokładnie kiedy rodzona została. U nas to już dorosła i za mąż iść mogła.
Dotarli my do miasta prawie i tam Noncie zostawić musieli. U ludzi schronienie dostała. My ruszyli dalej.
Na Lublin nam kierować było trzeba. Wszyscy nas bali, Gadzie już nie chcieli Cyganu pomagać. Wszystkie wiedzieli, że my na przeklętych jesteśmy. Musieli bocznymi drogami wędrować, by w leśnej gęstwinie niewidzialnym się stawać. A i dobry pan bór nie był już bezpiecznym jak kiedyś. Co i rusz my słyszeli o naszych zabitych jak zwierzę, i na pastwę losu rzuconych. Gdzieś między krzakami ich krew nawoziła mchy żółknące przed zimą.
Nie łatwo było znaleźć gospodarzy chętnych do najęcia chaty ściganym jak my. W Generalnej Guberni trafili my na Gadziów kryjówki w lesie mających. Oni żołnierkę uprawiali i przeciw Niemcom spisek knuli. Wasyl chciał do nich. Papu mu bronić już nie mógł, bo Polskę kochali my jak macierz najdroższą. Nasze Romy i Gadzie w mundurach razem do jadła siedli i dysputy długie toczyć poczęli.
Nastał dzionek, a my dalej w namiocie siedzieli. Wyszła ja, by powiewu świeżego zaczerpnąć i do wioski najbliższej wespół z Kara po prośbie ruszyć. Nasze zapasy pokończyli się dość dawniej. Musieli my takoż handel wymienny prowadzić. Dad przyszykował teya by zapłatą za jadło były. Ja miała dwie sztuki i Kara to samo. Gadzie zawsze cenili nasza robota i zamiany my często robili. Na koloni wsi już my dowiedziały się, że na sołtysa nam uważać potrzeba. Manuśni napotkana przy pierwszej chacie, samo zło o nim gadała. Dobra pani z niej była. Dzban mleka, nie zabrawszy tev podarowała, a w parno chusta owinięty maro dołożyła.
- Z Bogiem – pożegnawszy nas powiedziała.
Kara jeszcze tuzin jaj po drodze zebrawszy ponagliła do powrotu.
Nim wrócili my do obozu nasze Roma już zasadzkę na Niemca szykowali, a daj mi powiedziali, że my wszystkie na Panienkę Czarną sowlaxad`om musim , że nasze bracia Gadzie wydane nigdy nie zostaną. Papu bał. Roben, Hektor wszystkie one pomagać chcieli żołnierzom leśnym. Czekali na powrót naszych i tych co z nimi do jadła siadali. Trzy dni ich widać nie było.
Wrócili, a cali obdarci i wytaplani byli. Ale taka radość w nich wielka. Podeszli cicho pod strażnicę we wsi. Wartowniki musieli ich zobaczyć Roben z Hektorem zaczęli w te psubraty kijami rzucać i krzyczeć głośno. Kiedy te się zbliżali by ich złapać nasze uciekać zaczęli, a wszystkie wiedzieli, że z naszymi w lesie nie wygrają. Niemce, gonili nasze między drzewami znikające, wtedy do ich zakradli się bracia leśne i caluśką prawie broń wynieśli.
Hektor snuł opowieść, że nawet gąszcz im pomagać musiał, bo one tak szybko uciekli, a Niemce to wciąż upadali pod gałęźmi krzaków.
Ten Hektor to taki ładny był. Ja to myśleć zaczynała, że to swój z nim tabor założymy i będziemy wędrować dniami, a jak słonko zachodzić zacznie siądziem w jego cieniu i pocichutku śpiewać będziem.
Hektor nie zawracał sobie mną głowy, jemu teraz wojowanie tylko było ważne. Leśne ludzie wszystkim naszym stali się nową rodziną. My nie mieli zwyczaju z Gadziami wespół do jadła siadać. To się zmieniło. Przy jednym ogniu się ogrzewali i z jednej miski jedli.
Ale i tu my dłużej zostać nie mogli. Te zabiegi naszych i Gadziów sprawiali, że Niemce deptali nam po pietach. Ruszyli dalej, a noce już zimne całkiem się stawali. Ciężki to czas nastał.