I przywieźli nas. Ojciec mówił, że nie będzie gorzej niż w taborze. Byliśmy tu wszyscy. Matka, ojciec i ci nieznośni kuzyni, tylko dziadek nie dotarł z nami. Wielkie metalowe skrzynie dowiozły nas na miejsce. Nigdy wcześniej nie widziała tylu ludzi na raz w jednym miejscu. Kazali wysiadać, nie wiedziała, po co im było tyle psów, najpierw myślała, że każda z rodzin dostanie po jednym. Musieli wiedzieć, że kochamy zwierzęta. Pomyliła się, psy zachowywały się, jakby miały ochotę rozszarpać każdego z osobna. Te żołnierze, co je trzymali wyglądali wcale nie lepiej od nich. Pewnie z trudem powstrzymywali toczącą się z ich ust pianę. Przestraszyłam się, a wraz ze mną bali się wszyscy, tylko nikt nie śmiał tego okazać. Staliśmy przed wielką bramą, była z żelaza, takiego jak dad kuł na podkowy, a nad nią w olbrzymim łuku pisało wielkimi literami „Arbeit macht frei”. Nic nie mogła zrozumieć, ojciec mówił, że będziemy tu pracować. Wreszcie wprowadzono nas na dziedziniec i kazano ustawić się w piątkach. Nie rozumiałam jak trzeba to zrobić, dad wytłumaczył, a potem zabronił się ociągać. Czekaliśmy tam stojąc wiele godzin nim zaprowadzono nas do budynku. Dali na kwarantannę, potrzeba uczyć po ich języku – mówili.
Ojciec tłumaczył, że zamieszkamy tu na jakiś czas. Nie mieliśmy już wozów, choć pewnie nie musieli ich zabierać, przecież mogliśmy nimi dojechać.
Cóż to było za dziwne miejsce. Takie długie niskie domy, było ich wtedy kilka. Nam przydzielili jeden z nich. Stał trochę dalej od pozostałych. I wszędzie, gdzie nie spojrzałam druty i lampy. Mówili, że to dla bezpieczeństwa, żeby nikt nie zakradł się po nocy i żadnego z nas nie ubił. Podłużny dom wyglądał jak stajnia dla koni, poprzedzielany boksami, a każdym prycze trzypiętrowe, na podłodze klepisko. Od razu ostrzeżono nas, że pierwsze boksy zarezerwowane są dla więźniów funkcyjnych. W ostatnich były latryny. Nie wystarczyło miejsc, kładliśmy się więc po dwie osoby na jednym łóżku, trzeba było leżeć na boku inaczej nie mieściliśmy się. W centralnej części baraku stały krzesła , kilkanaście krzeseł, tylko nie było kiedy na nich siedzieć. Niezależnie od pory roku panował mrok, nie było okien tylko małe szpary nazywane świetlikami.
Któregoś wieczoru przyszedł żołnierz, musiał być bardzo ważny, wszyscy inni schodzili mu z drogi, chciał żebyśmy przygotowali ognisko. Mieliśmy zagrać dla jego gości. Pamiętam jego mundur był taki elegancki, a pachniało od niego fiołkami. Ten aromat niczym smuga niewidocznego dymu wwiercał się w nos. Delikatny, taki którego strach byłoby dotknąć w obawie, że za chwilę się rozpadnie. Zdziwiłam się, nigdy nie spotkałam mężczyzny, który podobnie pachniał. Pomyślałam, że stoję na łące jest wczesny letni poranek, a moje bose stopy przenikają pokrytą rosą trawę. Ptaki, liście i czarny las – chciała wrócić do domu. Pamiętam spojrzałam w dół. Błoto przemieszane ze szlaką i Niemiec przede mną. Na szyi pod kołnierzem miał taki dziwny krzyż. Wasyl mówił, że to największe wojenne odznaczenie. Krzyż Żelazny, zawsze myślała, że odznaki przypinane były do klap kieszeni, pierwszy raz widziała, ktoś nosił je na wstążce. Dziwne bo ona miała barwy ich flagi.
Rozpalaliśmy ognisko, gdy przyjechali. Kilka czarnych samochodów, zatrzymało się koło jednego z baraków, gdzie urzędował komendant obozu. Grupa przyjezdnych weszła tam na chwilę, po kilku minutach z jednego z bloków żołnierze wyprowadzili pięciu mężczyzn. Wszyscy byli tak dziwnie ubrani. Pasiaste bluzy z drelichu chyba i takie same spodnie. Wtedy kazali nam zacząć grać, ognisko płonęło, Niemcy klaskali i nagle ktoś krzyknął, tamci ludzie w pasiakach zaczęli uciekać, a za nimi wypuszczono psy. Widziała jak dwa z nich dopadły chłopaka. Najpierw próbował krzyczeć, po chwili już tylko piszczał, a w górę leciały kawałki materiału i ta krew tryskająca wszędzie. Nawet nie wiedziała, kto pierwszy przestał grać.
Potem usłyszała ta piosenka,
W Oświęcimiu dom jest wielki,
wielkie nieszczęście nasze.
Ohej, ohej, w Oświęcimiu
mam ptaka
żeby liścik zaniósł
do matki, do ojca...
Boże, Boże, mój ty Boże,
już przepadnie moja głowa!
Ten czarny ptak
niesie mi list,
niesie tam, gdzie siedzę
w Aśficu.
Wyschłem już bez chleba
i bez szklanki wody...
Pali się, pali gwiazda,
moja boża świeczka...
Ach, ptaku mój,
przynieś mi list
tu gdzie siedzę w Oświęcimiu...
Już się stąd nie wydostanę,
nie zobaczę sióstr ni braci!
Wprowadzili nas przez bramy,
wypuszczają kominami...*
___________
Cyganska pieśń o obozie źródło LITERATURA.NET.PL
jak można było dopuścić do takich tragedii:(.
OdpowiedzUsuń