poniedziałek, 29 lipca 2013

fragment obozowy

I przywieźli nas. Ojciec mówił, że nie będzie gorzej niż w taborze. Byliśmy tu wszyscy. Matka, ojciec i ci nieznośni kuzyni, tylko dziadek nie dotarł z nami. Wielkie metalowe skrzynie dowiozły nas na miejsce. Nigdy wcześniej nie widziała tylu ludzi na raz w jednym miejscu. Kazali wysiadać, nie wiedziała, po co im było tyle psów, najpierw myślała, że każda z rodzin dostanie po jednym. Musieli wiedzieć, że kochamy zwierzęta. Pomyliła się, psy zachowywały się, jakby miały ochotę rozszarpać każdego z osobna. Te żołnierze, co je trzymali wyglądali wcale nie lepiej od nich. Pewnie z trudem powstrzymywali toczącą się z ich ust pianę. Przestraszyłam się, a wraz ze mną bali się wszyscy, tylko nikt nie śmiał tego okazać. Staliśmy przed wielką bramą, była z żelaza, takiego jak dad kuł na podkowy, a nad nią w olbrzymim łuku pisało wielkimi literami „Arbeit macht frei”. Nic nie mogła zrozumieć, ojciec mówił, że będziemy tu pracować. Wreszcie wprowadzono nas na dziedziniec i kazano ustawić się w piątkach. Nie rozumiałam jak trzeba to zrobić, dad wytłumaczył, a potem zabronił się ociągać. Czekaliśmy tam stojąc wiele godzin nim zaprowadzono nas do budynku. Dali na kwarantannę, potrzeba uczyć po ich języku – mówili.
Ojciec tłumaczył, że zamieszkamy tu na jakiś czas. Nie mieliśmy już wozów, choć pewnie nie musieli ich zabierać, przecież mogliśmy nimi dojechać.
Cóż to było za dziwne miejsce. Takie długie niskie domy, było ich wtedy kilka. Nam przydzielili jeden z nich. Stał trochę dalej od pozostałych. I wszędzie, gdzie nie spojrzałam druty i lampy. Mówili, że to dla bezpieczeństwa, żeby nikt nie zakradł się po nocy i żadnego z nas nie ubił. Podłużny dom wyglądał jak stajnia dla koni, poprzedzielany boksami, a każdym prycze trzypiętrowe, na podłodze klepisko. Od razu ostrzeżono nas, że pierwsze boksy zarezerwowane są dla więźniów funkcyjnych. W ostatnich były latryny. Nie wystarczyło miejsc, kładliśmy się więc po dwie osoby na jednym łóżku, trzeba było leżeć na boku inaczej nie mieściliśmy się. W centralnej części baraku stały krzesła , kilkanaście krzeseł, tylko nie było kiedy na nich siedzieć. Niezależnie od pory roku panował mrok, nie było okien tylko małe szpary nazywane świetlikami.
Któregoś wieczoru przyszedł żołnierz, musiał być bardzo ważny, wszyscy inni schodzili mu z drogi, chciał żebyśmy przygotowali ognisko. Mieliśmy zagrać dla jego gości. Pamiętam jego mundur był taki elegancki, a pachniało od niego fiołkami. Ten aromat niczym smuga niewidocznego dymu wwiercał się w nos. Delikatny, taki którego strach byłoby dotknąć w obawie, że za chwilę się rozpadnie. Zdziwiłam się, nigdy nie spotkałam mężczyzny, który podobnie pachniał. Pomyślałam, że stoję na łące jest wczesny letni poranek, a moje bose stopy przenikają pokrytą rosą trawę. Ptaki, liście i czarny las – chciała wrócić do domu. Pamiętam spojrzałam w dół. Błoto przemieszane ze szlaką i Niemiec przede mną. Na szyi pod kołnierzem miał taki dziwny krzyż. Wasyl mówił, że to największe wojenne odznaczenie. Krzyż Żelazny, zawsze myślała, że odznaki przypinane były do klap kieszeni, pierwszy raz widziała, ktoś nosił je na wstążce. Dziwne bo ona miała barwy ich flagi.
Rozpalaliśmy ognisko, gdy przyjechali. Kilka czarnych samochodów, zatrzymało się koło jednego z baraków, gdzie urzędował komendant obozu. Grupa przyjezdnych weszła tam na chwilę, po kilku minutach z jednego z bloków żołnierze wyprowadzili pięciu mężczyzn. Wszyscy byli tak dziwnie ubrani. Pasiaste bluzy z drelichu chyba i takie same spodnie. Wtedy kazali nam zacząć grać, ognisko płonęło, Niemcy klaskali i nagle ktoś krzyknął, tamci ludzie w pasiakach zaczęli uciekać, a za nimi wypuszczono psy. Widziała jak dwa z nich dopadły chłopaka. Najpierw próbował krzyczeć, po chwili już tylko piszczał, a w górę leciały kawałki materiału i ta krew tryskająca wszędzie. Nawet nie wiedziała, kto pierwszy przestał grać.
Potem usłyszała ta piosenka,

W Oświęcimiu dom jest wielki,
wielkie nieszczęście nasze.
Ohej, ohej, w Oświęcimiu
mam ptaka
żeby liścik zaniósł
do matki, do ojca...
Boże, Boże, mój ty Boże,
już przepadnie moja głowa!
Ten czarny ptak
niesie mi list,
niesie tam, gdzie siedzę
w Aśficu.
Wyschłem już bez chleba
i bez szklanki wody...
Pali się, pali gwiazda,
moja boża świeczka...
Ach, ptaku mój,
przynieś mi list
tu gdzie siedzę w Oświęcimiu...
Już się stąd nie wydostanę,
nie zobaczę sióstr ni braci!
Wprowadzili nas przez bramy,
wypuszczają kominami...*

___________
Cyganska pieśń o obozie źródło LITERATURA.NET.PL

środa, 24 lipca 2013

Pustik dzidunegry czyli Księga żywych (fragment)

Mala skryła się w opuszczonym pokoju na strychu kamienicy. Słyszała nawoływania Entressa, jednak nie odpowiadała. Czuła się tak samo jak tego dnia, kiedy złapali ich Niemcy.
Kilka wozów wjeżdżało w leśne dukty. Szelest liści i delikatny szum wiatru przerywał raz po raz śpiew leśnego ptactwa. Wolność, nieskrępowana niczym przynależność do natury była dla nich ważniejsza niż wszystko. Pogoda, następny ich sprzymierzeniec. Bezchmurne niebo zapowiadało dobrą wróżbę. Las miał dać schronienie, aż do nadejścia mrozów.
Każdego roku zimową porą najmowali chatę na kolonii wsi, z dala od Gadziów, Polaków. Nazywali to ich własnym prawem życia. W drodze, w pogoni za szczęściem. Wypatrzyli wreszcie tę samą polanę, która co roku o tej porze wypełniała się gwarem cygańskich rodzin. Kobiety, ubarwiły i tak soczystą już zieleń wielobarwnymi sukienkami, chusty, które przykrywały włosy, przerzuciły na ramiona. Mężczyźni w połyskujących koszulach i błyszczących kamizelkach rozjaśniali wkradającą się w głąb lasu szarość. Pisk dzieci nadawał swoistej rangi uroczystości, do której się szykowali. Młodzi Cyganie obłożyli chrustem potężne konary i rozniecili ogień. Zręcznie ustawiono prowizoryczne trójnogi na wykonane własnoręcznie naczynia, w których kobiety szykowały strawę. A gdy już nad polaną roznosił się zapach zupy gotowanej z kwaśnych wiśni i świeża glina oprawiła tradycyjnego jeża, muzykanci zaczęli szykować instrumenty.
„Stary Roma przycupnął na pniu i powiedział: „Kon hadeła mariben, dava chała...~” i zaczął świństwa różne gadać, co po kolei będą jedli awanturnicy. Taki zwyczaj my mieli, żeby bijatyki nie było. Jak już to powiedział, to poprawił się na pniu i rozpoczął opowieść : W Egipcie faraona mieli, a ten kazał wypędzić wszytkie Żydy z kraju. Faraon miał piękną córkę Kali Mura – Czarna Jagoda ją wołali. Ta piękność raz jeden przychodzi do Cyganów i mówi. Wam trzeba jak Żydom iść i będziecie wędrować wiele, wiele lat, wtedy nauczą się jedni być kowalem inni wróżyć będą, a jeszcze inni koniarzami się staną, a i myzykantów nie zbraknie. Jak już się wasze dzieci dobrze fachów nuczą, a później ich dzieci, znajdziecie piękny, ciepły kraj i będzie wam on ojczyzną. Czarna Jagoda miała złotą laskę i wstrząsnęła nią nad morzem wielkim, wody się cofnęły, morze wyschło i ruszyli Cyganie w drogę. Po dziś dzień my więc wędrujem i ciepłej ojczyzny szukać dalej będziem.
Skończywszy opowieść rozsunął harmonię, w jej rytm zagrały skrzypce, a w jednej chwili piękna Romni ruszyła w tany. Tamburyn drgał w jej ręku i dodawał dźwięku bransoletom swobodnie zawieszonym na nadgarstkach. "Przyglądała się i wtedy moja daj mrugnęła przyzwalając na zabawę. Zdjęła chustę i rozłożyła ręce, pomyślałam, że gdybym mocniej nimi ruszała mogłabym wzlecieć w niebo i jak te jaskółki ścigać się, aż do obłoków przykrywających słońce. Muzyka grała, a ja dalej wirowała jak szalona. Ciepły wiatr muskał rozgrzane policzki, byłam jak on, nieuchwytna, nie dająca się zważyć, ani dotknąć. Uniosłam głowę i wtedy włosy spłynęły mi na plecy, potrząsnęłam nimi, chciała by swoboda dodała mi lat. Przecież włosy były ozdobą każdej Romni. Musiały zadziwiać długością, a każdy kosmyk powinien mienić się w słońcu I wtedy młodzi Roma, którzy w tej chwili nie grali, zaczęli swój taniec. Naraz wyobraziłam sobie Hektora, lekkim skinieniem głowy okazał mi zainteresowanie, od teraz będzie tańczył przy mnie. To był najładniejszy chłopak w taborze. Jego oczy błyszczały jak zmyte deszczem węgły. Biała koszula odbijała czekoladową cerę. Może zechciałby mnie porwać, a potem: Bachtałe Terni Roma i przysięga, którą stary Cygan wypowie wiążąc nam chustą ręce„:”Rzucam klucz do wody. Tak jak nikt go z niej nie wydobędzie i nic nim nie otworzy, tak i was nic już nie rozłączy" Trzask palących się gałązek i maleńkie iskierki lecące wprost do nieba, to było szczęście - baszt. Cyganką jestem i dzięki ci Baro Devel , żeś mnie taka stworzył.
Piękny wieczór miał dopiero nastać, a wraz z nim starszyzna szykowała się do właściwej uczty, ale nagle pośród śpiewu i odgłosów lasu usłyszała coś jeszcze. W tamtym czasie lasy patrolowali żołnierzy niemieckie. Gdzie nie sięgnęłam wzrokiem wszędzie ich widziała. Zamarli my, wychodzili zza drzew, krzaków, jakby to spod nich wyrastali na naszych oczach. Pomyślęli my, kogoś szukają, nie mięli pojęcia, że tym kimś byliśmy my.
Otoczyli nas: „Raus, raus!” - wrzeszczeli esesmani, a my posłusznie zebrali się przy wozach. Warkot motorów właśnie usłyszeli. Wciąż nadjeżdżali kolejni.
> Wurden własnoręcznie budowany przez ojca, był moim domem. To tuż przy nim, w namiocie przyszła ja na świat. Babcia mówiła jak było. Tata z dziadkiem i innymi Roma ognisko zapalili ale nie wolno było ogniu buchać nim ja na świat przyszła. Potem jak już powiedzieli, że Daj mnie powiła młoda Romni wzięła rózgi i namoczyła w wodzie, by każdy namiot pokropiwszy szczęścia nadać: Tje avjen bach tale
Maleńka kuchenka usytuowana w końcu drewnianego domku na kołach, ogrzewała nas w zimne noce. Metalowe palenisko połączone z wyrastającym nad zaokrąglony dach kominem, zwykle zajmowała mama-Daj, przygotowując jedzenie. Dad sam wytwarzał kotły i zajmował sie naszymi dwa koniami.
Niemcy wrzeszcząc popędzali wszystkich, najpierw kazali stanąć z boku naszym Roma. Jak się ustawili dostali łopaty i kazali im kopać dół. Taki długi wykopali, wtedy Niemcy chwycili Karę z jej małą i młody Rubin z nimi. Wysoki, chudy esesman wyrwał z rąk Kary mała dziecko i z całej siły trzymając tylko za rączkę uderzył nim w drzewo. Wrzeszczeć zaczęli wszyscy. Dziecko spadło obok drzewa. Rubin wyskoczył do niego ale zrobił dwa kroki, drugi żołnierz strzelił mu w głowę.. To samo zrobił z Karą, jej daj i Hektorem, który na ratunek im ruszał. Podchodzili do nas, złapałam ojca rękę, szarpałam bo uciekać trzeba nam było. Ojciec trzymał się za głowa i w zamieszaniu podsuwał do mama. Krzyczeli wszyscy i co rusz ktoś padał na ziemię. Aż podjechał samochód, taki czarny i czysty. Żołnierze stanęli na prosto, gdy wysiadał ładnie ubrany oficer. Coś krzyczał na nich, a za krótka chwila powiedział po polsku: - Nie bać się, cicho, nie bać. Wrócił do nas i zawołał pokazując palcem paru Roma, znów zaczęliśmy krzyczeć, ale on pokazał, że cicho i kazał naszym zakopać dół. Tam Kara z dziurą w głowie, Robin we krwi jakby go z dzbana zlali i mała kruszyna, zawinięta w czerwone już całkiem gałgany, resztę zastrzelonych położyli nasi do tego samego grobu. Ciemno już było, tylko wielkie lampy świeciły na ciężarówce. Mama wyszeptała: Tje avjen leske droma phandadże,aj chara puterde.
W końcu zostaliśmy wpędzeni do ciężarówki. Długo jechaliśmy, wreszcie zatrzymali przed wielką brama otoczoną murem.
> - To wasze tymczasowe gospodarstwo - usłyszeliśmy od oficera. - Teraz wy tu, aż my znaleźć wam nowe domy. - Wrota otworzyły się, a my ujrzęliśmy ludzi snujących się bez celu wąskimi uliczkami. Wszystkie bagaże, które mięliśmy w taborze zostały przeglądnięte, a po ograbieniu oddane. Wskazano nam cztery kamienice, przeznaczone tylko dla nas. Drut kolczasty oddzielał je od reszty dzielnicy, zamieszkałej przez Żydów. Ktoś z zamieszkującej tam starszyzny wskazał nam pierwszy z budynków. W jednej izbie było siedem osób. Kilka z nich chyba nigdy nie opuszczało swoich legowisk. Pamiętam przechodziła przez nich jak przez kamienie kładzione na drodze. Pytała Daj czemu oni tak leżą, ale nic nie powiedzieli. Mama i ojciec znaleźli nam kąt w suterenie. Nie mieliśmy kuchni, ani nawet latryn. Ojciec odkupił od młodego Żyda dwa garnki i stare wiadro. Gdy chcieliśmy za potrzebą, szliśmy na ganek i załatwiali do wiadra. Mama szukała pokrzyw w pobliżu, żeby zupy nagotować. Martwa była to ziemia, tylko ulice, stworzone przez człowieka, a na podwórzu jałowy piach, I to właśnie miejsce miało stać się naszym domem. Ograniczone ścianami ze stropem przykrywającym błękit. Jak mięliśmy tu żyć? Bez zapachu zieleni, bez wędrówek, bez nut podkradanych ptakom i bez iskier strzelających radośnie. Mięliśmy chociaż tyle szczęścia, że wciąż byliśmy razem.
Co dzień ulicami dzielnicy przejeżdżały samochody SS. Widziałam jak żołnierze zabawiali się strzelając na oślep do ludzi chodzących uliczkami. Bałam się wychodzić z domu. Nikt z nas nie chciał przecież paść na bruk. Ojciec dostał przydział do pracy, budował drogę, pewnego popołudnia ten sam Niemiec, który mówił, że tu mamy dom, przyszedł po nas. Znowu kazali zabrać wszystko, co nasze i wsiąść do ciężarówki. Tym razem nie jechaliśmy tak długo. Zobaczyłam wielkie metalowe skrzynie i do nich upychano nas za pomocą kopniaków i uderzeń karabinami. Jeden za drugim, dla nich trwało to zbyt długo. Bicie nasilało się z każdym kolejnym usiłującym nie dać się stratować. I ciągle krzyczeli, „szybciej, szybciej”. Znowu mówiono nam, że jedziemy do domów, które Rzesza dla nas uszykowała.".
- Mala! Mala! - Entress nie przestawał szukać dziewczyny. - Uciekać, Mala uciekać - krzyczał. Nie miała zamiaru ruszać się z miejsca. Ciemność panująca na strychu wcale nie była nieprzyjemna dla oka. Czuła się bezpieczniej tu niż w przestronnych pokojach . Sama .
Entress zbiegł na parter, rozglądał się po korytarzu w poszukiwaniu zostawionego przed chwilą pakunku. Leżał w miejscu, w którym go zostawił. Chwycił nerwowo rulon i ponownie ruszył w stronę schodów. - Mala, Mala - pokrzykiwał pokonując kolejne stopnie. Odpowiedzią była wciąż ta sama cisza. Nie dawał za wygraną dotarł do drzwi na strychu , a otworzywszy je wpuścił odrobinę światła. W samym rogu oddzielonego od reszty pomieszczenia pokoju dostrzegł skuloną kobietę. Siedziała na surowych deskach kreśląc coś niezrozumiałego dla mężczyzny.
- Uciekłaś tu? - zapytał. - Nie powinnaś tak siedzieć. Będziesz matką, nie wolno narażać się na chorobę. - podniósł swoją dłonią opuszczony podbródek i zaśmiał się. - Ty nosisz dziecko moje, a może wolałabyś nie? - Dasz mi dziecko i możesz iść - rzucił ironicznie.


*Tradycyjna romska przestroga:"Kto rozpocznie bijatykę ten zje..."
* tłumaczenie: Młodzi szczęśliwi Cyganie
* Rota wypowiadana przez najstarszego Cygana udzielającego slubu
* Baro Dewel - Wieki Bóg
* Tje avjen leske droma phandadże,aj chara puterde - tłum:.Niechaj w nocy wszystkie jego drogi będą zamknięte, a jutro dopiero będą otwarte. – zaklęcie mające uwolnić zmarłego od błądzenia między żywymi
* Tje avjen bach tale - tłum.: Byście szczęśliwi byli.