piątek, 30 września 2011

I zachowaj nas

Popatrzyła pod nogi, u stóp rozlewała się olbrzymia kałuża. Nie siliła się na ominiecie przeszkody, plusk, poczuła wilgoć w nowiutkich adidasach. Mokre strugi obłapiały ją całą, włosy przyklejały się do drobnej twarzy, a granatowy t-schirt przylgnął do ciała niczym druga skóra. – To niemożliwe – pomyślała i nerwowo potrząsnęła ciężką głową. – Takie sytuacje się nie zdarzają. – Przeniosła wzrok w górę i zachwyciła się na chwilę widokiem chmur sprawiających wrażenie jakby lada moment miały rozerwać się na milion kawałków i zbombardować każdego przechodnia.
Krople ciepłego deszczu spływały po twarzy rozmazując delikatny makijaż. Przetarła grzbietem dłoni policzki i nie zastanawiając się nad własnym wyglądem przyspieszyła kroku. –Pewnego dnia pokażę im, na co mnie stać – mamrotała brnąc przed siebie. Deszcz zacinał prosto w twarz.

Szybkim ruchem zerwała z siebie mokry podkoszulek i niedbale rzuciła nim w stronę pralki. Odbił się od klapy automatu i opadł na brązowe panele tworząc mokrą plamę. Mimo czterdziestu lat wciąż miała dość smukłą sylwetkę.
- Cholera, - powiedziała dość głośno i spojrzała w lustro – czemu zawracasz sobie głowę takimi pierdołami? – Przysunęła twarz, opierając ją niemal o własne odbicie po drugiej stronie.
- Co tam gadasz mamo? – Usłyszała głos córki zza drzwi łazienki.
- Nic, nic córeczko – odrzekła i zaśmiała się.
Wkroczyła wolno do pokoju i pochylając się nad drewnianą ławą chwyciła pilota. W jednej sekundzie z telewizora dobiegł ją głos spikera oznajmiający o kolejnej tragedii w rodzinie.
- Okoliczni mieszkańcy są w szoku, trudno im uwierzyć, że ten dramat rozegrał się tuż za ich ścianami – prezenter chłodno relacjonował zajście. Chwilę później na ekranie pojawił się materiał nagrany na miejscu zdarzenia. Sąsiedzi nieszczęsnej rodziny prześcigali się w domysłach i spekulacjach na temat motywu sprawcy zabójstwa żony i czteroletniej córki.
- Jak zawsze, nikt nic nie widział i nie słyszał – skwitowała wyciągając się w fotelu.
- Straszne, prawda mamo? – odezwała się osiemnastoletnia Kamila i wskazała palcem telewizor.
- Ano, straszne – odrzekła zrezygnowana. – Straszne dziecko to jest to, że ci wszyscy wspaniali mieszkańcy niczego nie zauważyli. Standard przykładne małżeństwo, idealna rodzina i nagle taka tragedia – ciągnęła ironicznie. – Żenada, tyle!
Kamila pokiwała głową, podeszła do matki i usiadła na poręczy fotela. Dłonią przejechała po świeżo farbowanych włosach mamy i przytuliła się lekko.
- Kocham cię mamo. Bardzo cię kocham.
Nawet nie objęła córki, oparła tylko głowę na ramieniu Kamili i przymknęła oczy. Ona miała szczęście, a w zasadzie to przypadek spowodował, iż uniknęła być może podobnego losu.

Ranek uświadomił jej, że ostatnie wydarzenia wcale nie były nocnym koszmarem, ich wspólne łóżko nie nosiło śladów bytności kogokolwiek poza nią. Nie potrafiła sobie jednak odpowiedzieć na pytanie, czy ten fakt ją zasmuca, czy raczej cieszy. W zasadzie nie odczuwała jeszcze nic, tylko te słowa teściowej uderzały wciąż w skroniach. Skąd w ludziach tyle nienawiści, tyle zwykłego chamstwa. Naraz stuknęła się otwartą dłonią w głowę: - ty idiotko – powiedziała do siebie. – A skąd w tobie tyle naiwności, by dać się wplątać w tego typu rodzinkę? Niby taka jesteś mądra, a taka beznadziejnie głupia jednocześnie.
A jednak pomimo refleksji rozmaitych na temat własnej bezmyślności, coś bolało ją gdzieś w samym środku, niemłodego już ciała. Tęskniła, mając świadomość jednocześnie, że tego typu uczucia nie powinny nią zawładnąć. Wielokrotnie powtarzała sobie, że padła ofiarą całego stada psychopatów, a jedynym ratunkiem jest uwolnienie siebie spod ich wpływu. Na tę chwilę była uzależniona i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Nerwowo zacierała dłonie, szukając jakby dla nich zajęcia i broniąc się tym samym przed sięgnięciem po papierosa. To nie był dobry moment na rzucenie palenia. Wyginała palce i co chwila spoglądała na leżący na łóżku telefon. Milczał jak zaklęty, a jej wzrok wrócił do splecionych dłoni. Były dziwne, poprzetykane pajęczyną subtelnych niteczek łączących się w kilku miejscach na grzbiecie. Pomarszczona skóra napinała się pod wpływem ruchów wykonywanych machinalnie przez obserwującą. Zaciskała i rozprostowywała pięści sprawiając wrażenie osoby, która z zaskakującą determinacją usiłowała naciągnąć skórę, pozbawiając siebie tym samym zmarszczek. Nagle wstała przestraszona najwyraźniej własną kondycją i otworzywszy szufladę w czarnej meblościance sięgnęła po czerwoną kosmetyczkę. Wróciła do łóżka i przystawiła do twarzy lusterko wydobyte z niewielkiej kosmetyczki. Opuszkami przejechała po powiekach, następnie przeniosła dłonie tuż pod oczy i machnęła lusterkiem w kąt rozścielonego wciąż łóżka. Kolejny raz wróciła wzrokiem do telefonu.
- Rany boskie ósma – podniesionym głosem zawołała do siebie i czym prędzej zaczęła wkładać na siebie zawieszone na oparciu fotela ubranie.
- Mamo, nie idziesz do pracy? – zapytała Kamila wchodząc do pokoju.
- Idę, przecież widzisz, że się spieszę. Cholera zaspałam, szlag by trafił, zaspałam.




ROZDZIAŁ I


Agata wbiegła na schody, popatrzyła po sobie. Sprawnym ruchem przygładziła włosy i już przed drzwiami gabinetu spięła sięgające do ramion, w koński ogon.
- Bardzo przepraszam pani doktor – zwróciła się do szefowej. – Budzik nie zadzwonił.
- Pani Agato, znowu pani zaspała – skarciła podwładną nadzwyczaj wysoka stojąca przy oknie trzydziestolatka. Odwróciła się w stronę rozmówczyni i rozprostowała zagniecenie powstałe na beżowym żakiecie. Czarne oprawki okularów zsunęła na czubek spiczastego nosa i łypnęła badawczo na Agatę.
- Czy coś się dzieje? Potrzebuje pani pomocy? – zagadnęła sucho.
- Nic pani doktor. Zupełnie nic.
- Zdaje pani sobie sprawę, że miała pani dziś o ósmej sesję z Maćkiem? Musiałam go odprawić.
- Przepraszam pani doktor – Agata spuściła wzrok.
- Proszę, aby taka sytuacja więcej się nie powtórzyła. Maciek będzie o dwunastej. Za jakieś dwadzieścia minut rozpoczynam przyjęcia, mam więc taką sugestię. Proszę udać się do swojego gabinetu i nim rozpocznie pani terapię z pierwszym pacjentem, potrzebowałabym teczkę pacjentki Chmielnickiej.
- Oczywiście – odpowiedziała i zniknęła za drzwiami.
- Suka – syknęła przemierzając pusty korytarz.
Podeszła do starej szafy i spomiędzy stosu papierowych teczek wydostała jedną opatrzoną nazwiskiem Chmielnicka Iza. Wróciła do szefowej i bez słowa położyła dokumentacje na biurku.
- Nienawidzę tej baby – pomyślała otwierając drzwi małej kanciapy, która służyła jej za gabinet. Usiadła wygodnie na wysokim fotelu i wyciągając w górę ręce westchnęła ciężko. W tym samym czasie usłyszała pukanie, natychmiast przyjęła odpowiednią postawę i zaprosiła pierwszego z pacjentów do środka.
- Dzień dobry – powiedział nieśmiało młody chłopak. Za nim szła kobieta, która z wyglądu mogła być jego babcią. – Dzień dobry – odezwała się uprzejmie. – Pani doktor przysłała nas do pani.
Agata wskazała ręką krzesło stojące w rogu pomieszczenia. – Podaj babci drugie krzesło – poprosiła chłopaka.
- To moja matka – odrzekł rozbawiony. – Widzisz, – zwrócił się do towarzyszącej mu kobiety – a później się dziwisz.
- Przepraszam – Agata wstała od biurka i podeszła do matki chłopaka. – Najmocniej przepraszam, proszę mi wybaczyć – nie kryła zawstydzenia.
- Aj to nic takiego, proszę się nie przejmować – odrzekła kobieta.
- Z czym państwo do mnie przychodzą? Rozumiem, że jest to pierwsza wizyta?
- Tak. Jesteśmy tu pierwszy raz – odezwała się matka chłopaka. – Byliśmy w tamtym tygodniu u pani doktor i zapisano nas na dziś do pani.
- Nazwisko? – zapytała Agata i otworzyła czarny brulion.
- Panek.
Palcem wskazującym przejechała po rubrykach, w których znajdowały się nazwiska pacjentów i krótka informacja o przyczynie wizyty.
- Rafał Panek…- Agata zatrzymała wzrok na chłopaku siedzącym po drugiej stronie biurka. Skinął głową i jeszcze niżej zsunął się z krzesła, sprawiając wrażenie, że za chwilę znajdzie się na podłodze. – Hmm – chrząknęła. – Możesz usiąść jak cywilizowany człowiek – pouczyła nastolatka.
- Może i mogę, tylko mi się nie chce – odpowiedział bezczelnie.
- Rafciu – wtrąciła matka szarpiąc syna za rękaw. – Synku, obiecałeś mi.
- W porządku, poradzimy sobie. Proszę się nie martwić – Agata uśmiechnęła się delikatnie.
- Więc, co cię do mnie sprowadza?
- Nie co, a kto – rzekł ironicznie i zarzucił nogę na nogę. – Ona. – Wyrzucił rękę w stronę siedzącej przy nim kobiety na tyle silnie, że ta wykonała unik jakby broniła się przed niespodziewanym ciosem.
- Dobrze. – Agata pokręciła głową i popatrzyła na matkę chłopaka. Dzieciak miał około trzynastu lat, jego mama wyglądała na kobietę po sześćdziesiątce. Roztargane włosy, poprzetykane białymi kosmykami, podkrążone oczy i sine worki tuż pod nimi. Kąciki oczu i ust poorane licznymi zmarszczkami. Wąskie wargi wykrzywione w grymasie. Rozwleczony, brązowy sweter w dawno zapomniane tureckie wzory i spodnie z bliżej nieokreślonego materiału. – Pozwól, że zapytam twoją mamę – spojrzała na chłopaka, oczekując akceptacji.
Nastolatek wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że niewiele go obchodzi cała ta sytuacja.
- Proszę mi powiedzieć, co się dzieje, że postanowiła pani poszukać pomocy psychiatry?
- Rafałek zadał się ze złym towarzystwem – powiedziała cicho kobieta.
- Ychy – potakiwała Agata. – W czym to się objawia?
- Włóczy się całymi dniami poza domem. Już drugi rok będzie powtarzał szóstą klasę.
- Ile Rafał ma lat?
- Trzynaście, w tym roku powinien skończyć pierwszą gimnazjum.
- No tak, a proszę mi powiedzieć czy pani zna jego kolegów?
- Widziałam ich kilka razy, ale żebym ich miała znać to nie. To takie miejskie łobuzy, latają po osiedlu i zaczepiają kogo się da.
- Nikogo nie zaczepiamy! To nas zaczepiają – wtrącił chłopak.
- Daj się wypowiedzieć mamie, zaraz ty będziesz mówił – Agata zwróciła się do chłopaka.
- Aha, kto pani powiedział, że ja mam ochotę na głupie gadanie? – zapytał złośliwie.
- Najpierw spróbuj, a potem stwierdzisz, czy jest głupie. Okej?
- Spoko – odrzekł i skrzyżował ręce. Agata obserwowała go uważnie.
- No i widzi pani jak się denerwuje bez powodu? Taki się zrobił jakiś dziwny. Krzyczy, wrzeszczy. Kiedyś to chociaż nie wyrażał się przy matce, a teraz uszy puchną jak go posłuchać. To wszystko wina tych kumpli. Doszło do tego, że pobili chłopaka w bramie naszego domu, teraz Rafał ma kuratora i to on go zmusił do uczestnictwa w terapii.
- Dobrze, – Agata zapisała coś w notatniku i zwróciła się do kobiety: - czy może pani zostawić nas samych?
Matka chłopca bez słowa opuściła gabinet, on sam wyglądał na rozbawionego całą tą sytuacją.
- I co teraz się zacznie? – zapytał nie kryjąc pogardy dla Agaty.
- Co masz na myśli?
- Cały ten psychologiczny podjazd…że niby przechodzę okres buntu i takie tam dyrdymały. – Pstryknął palcami i przekrzywił głowę. Dość długa blond grzywka zakryła mu całkowicie oczy.
- Czy ty coś widzisz przez te włosy? – Agata jak zwykle łagodnie przemówiła.
Od kilku lat pracowała jako terapeuta rodzinny w miejskiej Poradni Zdrowia Psychicznego. W głównej mierze zajmowała się właśnie nastoletnimi autsajderami i ich rozżalonymi matkami. Zwykle były to dzieci z tak zwanych dobrych domów, których rodzice, gdzieś tam po drodze do lepszego, wygodniejszego życia pogubili własne dzieci.
Rafał różnił się zdecydowanie od większości pacjentów Agaty. Bezsprzecznie nie był otoczony luksusem, ale też nie wszyscy jego poprzednicy opływali w dostatek. Było w nim coś intrygującego i niebezpiecznego jednocześnie.
- Powiedz mi, jaki jest twój dom – zaproponowała.
- Normalny – burknął na odczepnego.
- Czyli? – ciągnęła.
- Czyli, co? – Skrzywił się i podciągnął się wyżej na krześle. Kiedy usiadł wyprostowany sprawiał wrażenie dużo wyższego.
- Czym dla ciebie jest stwierdzenie normalny?
- Normalny to normalny. Co za różnica?
- Masz rodzeństwo?
- Siorę jedną – rzucił i zaczął strzelać kośćmi palców.
- Starsza? Młodsza? – Agata dostrzegła zdenerwowanie na twarzy chłopca. Nie mógł usiedzieć w miejscu. Wiercił się, potupywał nogami, kręcił głową.
- Siedem lat, do szkoły idzie po wakacjach. A pani? – zapytał nieoczekiwanie.
- Ja? – nie zrozumiała pytania.
- Czy ma pani dzieci? – wyjaśnił.
- Owszem, dwoje. Dorosłą już córkę i syna w twoim wieku.
- O to ładnie. – Przytaknął.
- Wróćmy do ciebie. Co powiesz o twoich relacjach z siostrą?
Rafał wzruszył ramionami. – A co ja mam robić z gówniarą? Lalkami się bawić, czy co?
- A ojciec?
- Nie mam ojca! – uniósł się wyraźnie.
- Mama wychowuje was sama.
- Nie, nie sama. Matka siedzi z takim dupkiem.
- No tak – przytaknęła Agata. – Ojczym jak rozumiem.
- Ojciec – Rafał spojrzał spod oka. – Powiem tak, facet nas zrobił, ale żeby od razu miał być ojcem to nie przesadzajmy.
- Czyli mieszkacie razem z ojcem, tylko ty nie uważasz go za rodzica. – Agata wciąż notowała w czarnym brulionie.
- Niech pani przestanie pisać, co to kurwa przesłuchanie. – Chłopak wstał od biurka i z całej siły pchnął krzesło. Odbiło się o kant mebla, po czym zakołysało się i wróciło do pierwotnego położenia.
- Dlaczego wstałeś? – Agata nie traciła zimnej krwi.- Musisz wiedzieć jedną rzecz, chcę ci pomóc, a nie będę mogła tego zrobić dopóty, dopóki nie poznam bliżej ciebie i całej twojej rodziny. Rozumiesz? Spokojnie.
- A czy ja powiedziałem, że potrzebuję pomocy? Jestem jaki jestem. Mam szajby i co?
- Zakładam, więc, że nie jesteś tu z własnej woli? Ach, zapomniałam kurator zmusił cię do tej wizyty. Dobrze, jak to było z tym chłopakiem, którego pobiliście?
- A tam, zaraz pobiliście…dostał kilka liści, koleś go skopał trochę i tyle. Mógł się nie sadzić…
- Uważasz, że nie ma nic złego w używaniu siły?
- Tak jest urządzony ten świat, silny wygrywa, nie ja to wymyśliłem.
- Nie koniecznie masz rację, ale powiedz mi w takim razie czego oczekujesz ode mnie? Nie wydaje mi się, żebyś chciał coś zmienić w swojej postawie.
- Niczego nie chcę, kazali mi tu przyjść więc jestem.
- Posłuchaj mnie Rafał – Agata zniżyła głos, to dziecko było wyjątkowo butne. – Chcę ci uświadomić jedną rzecz, nie musisz tu przychodzić. Możesz spokojnie wrócić do domu, ja wystawię ci opinię do pani doktor. Jesteś świadomy swojego zachowania, nie chcesz współpracować. W najlepszym razie wylądujesz tymczasem w poprawczaku.
- Wali mnie to! – wrzasnął i podszedł do drzwi. – Mam wyjebane na was wszystkich! – Wyszedł na korytarz a ujrzawszy matkę krzyknął: - z drogi!
- Niech go pani zostawi – Agata zwróciła się do matki chłopaka. – Zapraszam do środka – powiedziała otwierając drzwi na całą szerokość.
- Proszę mi powiedzieć jak wyglądają relacje ojca z Rafałem – zwróciła się do siedzącej na miejscu syna kobiety.
- Ojciec rzadko bywa w domu, pracuje na Śląsku i przyjeżdża tylko w weekendy.
- Czy Rafał doświadczył przemocy ze strony ojca?
- Ależ skąd. Oberwał raz czy dwa ale to był raczej szturchaniec niż lanie.
- Dlaczego więc syn nie chce o ojcu słyszeć? – Agata zaczynała gubić się w całej tej historii. Zawsze u podstaw konfliktu rodzinnego leżała jakaś forma bądź to przemocy, bądź zwykłego odrzucenia. W tym przypadku, coś się nie zgadzało.
- Sama nie wiem, ojciec nie jest zły. Utrzymuje dzieci. Może nie dajemy im tego, czego by pragnęli ale mają wszystko, co potrzebne. Oboje z mężem staramy się robić wszystko, by dzieci nie były głodne i brudne.
- Proszę mi powiedzieć od jak dawna Rafał sprawia problemy?
- Od dwóch lat. Nie uczy się, choć wcześniej, w czwartej klasie miał bardzo dobre oceny. Wagaruje i dlatego nie radzi sobie ze szkołą. Mówię pani to wszystko przez tych gówniarzy.


Agata wróciła do domu zmęczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W mieście była jedynym psychologiem specjalizującym się w terapii rodzin. Mieszkała w trzypokojowym mieszkaniu wraz z dwójką dzieci i do niedawna drugim mężem. W środowisku pedagogów, terapeutów cieszyła się bardzo dużym poważaniem. Jej wyniki pracy były imponujące. W większości przypadków udawało jej się wyprostować relacje między zbuntowanymi nastolatkami, a ich rodzicami.
Gdy tylko przekroczyła próg pokoju usłyszała pukanie do drzwi. Zdziwiła się nieznacznie, było dość późne popołudnie i nikogo nie spodziewała się gościć.
- Proszę! – krzyknęła z pokoju i leniwie ruszyła wąskim, długim korytarzem w stronę wejścia.
Drzwi otworzyły się, a w progu ujrzała teściową. Kobieta obdarzyła Agatę wymuszonym uśmiechem:
- Dzień dobry – kiwnęła głową i nie czekając na reakcję synowej ruszyła w jej kierunku. Była nieznacznie niższa od Agaty, krótkie włosy zafarbowane na miedziany kolor dość dobrze współgrały z brązową szminką pokrywającą usta. Sześćdziesięciokilkulatka dbała o swój wygląd, delikatny makijaż i dobrze dobrany kostium odejmowały jej kilku lat. – Możesz zrobić mi kawy? – zapytała zaskoczoną synową.
- Oczywiście, przejdźmy do kuchni. – Zaproponowała Agata i ruszyła pierwsza.
- Przyszłam, bo…- zaczęła kobieta zwracając się do synowej nalewającej wody do czajnika. – Prosił mnie Bartek, bym mu przyniosła pozew rozwodowy, który podobno napisałaś.
- Słucham? – Agata odsunęła się od stołu, na którym przed chwilą ustawiła filiżankę ze świeżo zaparzoną kawą. Oniemiała, a pod wpływem tego właśnie uczucia otworzyła bezwiednie usta i przyglądała się siedzącej przy jej stole, w jej domu kobiecie. Nie była w stanie przez dłuższy czas wypowiedzieć nawet jednego słowa. Stała bez ruchu i patrzyła na teściową.
- Czemu tak patrzysz? – zapytała wreszcie kobieta.- Bartek mówił, że miałaś napisać pozew rozwodowy?
- Wczoraj odszedł, a wy dziś chcecie ode mnie pozew? – Agata zmarszczyła czoło i opadła na puste krzesło stojące tuż przy niej. – Chwila, jeszcze nie napisałam. Może dacie mi trochę czasu? – Podwinęła nogę pod siebie, w tej pozycji zyskała przewagę. Chciała, by pijąca kawę kobieta odczuła swoisty rodzaj zlekceważenia. – Dopiero wróciłam z pracy, jestem zmęczona – ciągnęła dalej, zmieniając temat. – Muszę zrobić dzieciom coś do jedzenia…
- Dawno mówiłam, że wasze małżeństwo nie ma sensu – stwierdziła teściowa biorąc duży łyk z kolorowej filiżanki. – Rozwiedziecie się i zaczniecie nowe życie. Okłamywałaś tyle lat mojego syna i nadal kłamiesz, przecież on sam nie odszedł, nie wpuściłaś go do domu. – Dokończyła i opuszkami palców przetarła kąciki ust.
- Owszem nie wpuściłam go, a dlaczego miałam go wpuścić? Całą noc się szlajał, a rano do domu przyszedł? Niby w jakim celu?
- Nigdzie się nie szlajał tylko u mnie był – kobieta podniosła głos. – Dość tego. Oszukujesz go na każdym kroku, ile chłopak może znieść. Powiedziałaś mu, że pobrałaś z banku tylko premię, akurat tak się składa, że ktoś cię widział w tym banku i powiedział nam ile dokładnie kasy wzięłaś. – Twarz teściowej zaczęła nabierać purpurowego koloru, a kości policzkowe uwydatniały się pod wpływem zacisku mięśni. Kobietę opanowała wściekłość.
- No nie wytrzymam – Agata zaśmiała się nerwowo. – Ja go oszukuję? Ja!? Ciekawe kto wyciąga mi pieniądze z portfela i przepija je? A odnośnie pieniędzy, które pobrałam powiem tylko tyle, to moje pieniądze, czy Bartka? No czyje do cholery? Nawet nie muszę nikomu mówić czy wypłacam, kiedy wypłacam i ile. To moja wypłata, pracuję ciężko na nie, tak?! – krzyczała w kierunku gościa. – Tak czy nie? Bartek chce pieniądze? Nie widzę problemu, niech idzie do pracy.
- Dobrze wiedziałaś wychodząc za niego, że on nie pracuje.
- O nic z tych rzeczy, to on dobrze wiedział żeniąc się, że nie ma takiej opcji w ogóle, by był na moim utrzymaniu.
- No to zrób jak ci zawsze mówiłam – odezwała się tym razem już łagodniej teściowa. – Agata, usiądź wieczorem i spokojnie napisz ten pozew. Jutro przyślę którąś z dziewczyn po niego i wyślę poleconym. Wy się nie nadawaliście nigdy do siebie.
- A owszem dobrze nam było czasem, ale tylko wtedy, gdy Bartek trzymał się z dala od was.
- Jak śmiesz! – oburzyła się kobieta. – To jest mój syn, dokąd miał pójść, kiedy ty wyganiałaś go z domu.
- A przyczyna? Widzi mama tylko to, co chce zobaczyć. Z jakiegoś powodu kazałam mu się wynieść prawda? Sześć długich lat waszych wspólnych krętactw, manipulacji i innych podłości. Niech mama go zapyta ile przez ten czas dał pieniędzy na życie, a ile przehulał. Proszę mi odpowiedzieć na pytanie czemu mamy zięć musi pracować i utrzymywać mamy córkę, a syn ma do końca życia pasożytować na mnie i moich dzieciach?
- Mylisz pojęcia – burknęła nadąsana teściowa. – Bartek obiecał mi, że nigdy już nie odezwie się do ciebie, nie zadzwoni i nie napisze, i zapamiętaj jeśli ty pierwsza się z nim skontaktujesz zrobię ci taką awanturę, że zobaczysz…- Kobieta wstała i skierowała się do wyjścia. Agata wciąż tkwiła na krześle, nie powiedziała już ani jednego słowa.
Kroki na klatce schodowej dawno już ucichły, a ona nadal w tej samej podkulonej pozie siedziała na krześle. Starała się nie myśleć o tym, co przed momentem usłyszała. Oglądała podłogę, po chwili przenosiła wzrok na ściany, aż wreszcie zatrzymała się na własnych dłoniach. Długie palce zakończone średniej długości paznokciami przyciągnęły na dłużej uwagę. Płytki, zauważyła to dopiero w tej chwili, płytki dotąd tak zadbane zaczęły ujawniać podłużne pręgi. Przypomniała sobie, że dokładnie takie same widziała jako dorastająca dziewczyna u swojej mamy. To był znak czasu. Jej ciało poddawało się działaniu upływających lat.
- Co robisz mamo? – zapytała Kamila, stając w drzwiach.
- Nic.
- Powiedz mi, czy przypadkiem nie było u ciebie matki Bartka? Spotkałam ją w pobliżu domu. – Kamila spojrzała podejrzliwie.
- A no była.
- Mamo daj sobie spokój z tą powaloną rodziną, proszę cię.
- Kamila, nie wyrażaj się w ten sposób – Agata usiłowała wpłynąć na córkę, by powstrzymała się od komentarzy. – Lepiej będzie jak uprzątniesz swój pokój, zabić się można. Jutro przyjeżdżają dziadkowie, przywiozą Pawła i nie chciałabym znów się wstydzić przed nimi za swoją leniwą córkę.- Agata puściła oko i uśmiechnęła porozumiewawczo.
- No dzięki mamo, serdeczne dzięki. – Nastolatka oburzyła się na matkę.
- Aj młoda, młoda – westchnęła Agata i natychmiast wstała z krzesła. – Dziś robisz porządek u siebie, a jutro jak wrócę z pracy skupiamy się na szafach i zbytecznych ciuchach. Okej? – Oparła rękę o ramię córki i delikatnie pchnęła ją przed siebie.
- W sumie można – odrzekła Kamila i obie ruszyły w stronę pokoju. – Mamo… - zawołała Kamila i demonstracyjnie wstrząsnęła rękami – proszę obiecaj mi, że nie wrócisz do niego. – Podbiegła do stojącej w progu pokoju Agaty i rzuciła się jej w objęcia. – Nie możesz – szeptała matce do ucha. – On cię niszczy. Mamo.
Agata przycisnęła córkę mocno do siebie.

niedziela, 25 września 2011

Fragment powieści "Czekając na żywych"

Bardzo proszę o uwagi na temat poniższego tekstu. Zależy mi na jego jakości.




I przywieźli nas. Ojciec mówił, że nie będzie gorzej niż w taborze. Byliśmy tu wszyscy. Matka, ojciec i ci nieznośni kuzyni, tylko dziadek nie dotarł z nami. Wielkie metalowe skrzynie dowiozły nas na miejsce. Nie miałam pojęcia dlaczego nikt nie próbował podnieść dziadka z przegniłej podłogi. Metalowe ściany wagonów odbijały jęki poupychanych ludzi. Nie mogłam wytrzymać tych odgłosów i jeszcze zgrzyt tych wszystkich paznokci, drapiących szczelne puszki, jakby to był sposób na uzyskanie odrobiny powietrza. Nigdy wcześniej w moje nozdrza nie wbijał się tak ostry odór. Ludzie, przecież ten pociąg stał się sypialnią, toaletą i wszystkim, czym nie powinien. Z trudem udawało mi się powstrzymywać wymioty. Wreszcie dotarliśmy. Kazali wysiadać, nie wiedziałam, po co im było tyle psów, najpierw myślałam, że każda z rodzin dostanie po jednym. Musieli wiedzieć, że kochamy zwierzęta. Pomyliłam się, psy zachowywały się jakby miały ochotę rozszarpać każdego z osobna. Ci żołnierze, co je trzymali wyglądali wcale nie lepiej od nich. Pewnie z trudem powstrzymywali toczącą się z ich ust pianę. Przestraszyłam się, a wraz ze mną bali się wszyscy tylko nikt nie śmiał tego okazać.
Ojciec tłumaczył, że zamieszkamy tu tylko na jakiś czas. Nie mieliśmy już wozów, choć pewnie nie musieli ich zabierać, przecież mogliśmy nimi dojechać.
Cóż to było za dziwne miejsce. Takie długie niskie domy, było ich wtedy kilka. Nam przydzielili jeden z nich. Stał trochę dalej od pozostałych. I wszędzie, gdzie nie spojrzałam druty i lampy. Mówili, że to dla bezpieczeństwa, żeby nikt nie zakradł się po nocy i żadnemu z nas nie zrobił krzywdy.
Któregoś wieczoru przyszedł żołnierz, musiał być bardzo ważny, wszyscy inni schodzili mu z drogi, chciał żebyśmy przygotowali ognisko. Mieliśmy zagrać dla jego gości. Pamiętam jego mundur był taki elegancki, a pachniało od niego fiołkami. Ten aromat niczym smuga niewidocznego dymu wwiercał się w nos. Delikatny, jak kwiat, którego strach dotknąć, bo za chwilę się rozpadnie. Zdziwiłam się, nigdy nie spotkałam mężczyzny, który podobnie pachniał. Pomyślałam, że stoję na łące, jest wczesny letni poranek, a moje bose stopy przenikają pokrytą rosą trawę. Pamiętam spojrzałam w dół. Błoto przemieszane ze szlaką i czarne, wysokie buty, zapewne chwilę temu należycie pastowane. Niemiec przede mną. Wiedziałam, że muszę przypatrzeć się jego twarzy. Przecież ktoś kto skrapia swoje ciało tak subtelnym zapachem nie może być zły. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie wolno nam na nich patrzeć. Podniosłam głowę i spojrzałam na te niebieskie oczy wbijające się we mnie spod rownież błyszczącego daszku wojskowej czapki. Coś w nich dostrzegłam lecz nim zdołałam się dokładniej przyjrzeć poczułam solidne uderzenie na policzku. Głowa odskoczyła pod wpływem ciosu, mimo to wróciłam wzrokiem do oficera. Zaśmiał się szyderczo i ponowił uderzenie skórzaną rękawiczką. Tym razem odwróciłam głowę. Słyszałam kroki, nie odważyłam się już jednak na kolejne spojrzenie. Czyjaś dłoń uchwyciła moją brodę i podnosiła stanowczo. Był dużo wyższy ode mnie, nieznacznie ugiął się w kolanach by jego i moje oczy znalazły sie na tym samym poziomie. Niebieskie źrenice nakrapiane były kilkoma ciemniejszymi plamkami, a z wyrazistej tęczówki wbijało się w moje oczy jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo. Samym spojrzeniem nie mógł mnie przecież skrzywdzić. Nie wiem sama, nie jestem tego pewna. Puścił mój podbródek i przesunął dłoń na daszek czapki, szybkim ruchem podniósł ją przygładził blond grzywkę i nacisnął ponownie nakrycie głowy. Bałam się, panicznie wręcz się bałam, lecz nie mogłam przestać na niego patrzeć. Na szyi pod kołnierzem miał taki dziwny krzyż. Wasyl mówił, że to największe wojenne odznaczenie. Krzyż Żelazny, zawsze myślałam, że odznaki przypinane były do klap kieszeni, pierwszy raz widziałam, by ktoś nosił je na wstążce. Dziwne, bo ona miała barwy ich flagi.
Rozpalaliśmy ognisko, gdy przyjechali. Kilka czarnych samochodów, zatrzymało się koło jednego z baraków, gdzie urzędował komendant obozu. Przyjezdni weszli tam na chwilę, po czym z jednego z bloków żołnierze wyprowadzili pięciu mężczyzn. Wszyscy byli tak dziwnie ubrani. Pasiaste bluzy z drelichu chyba i takie same spodnie. Wtedy kazali nam zacząć grać, ognisko płonęło, Niemcy klaskali i nagle ktoś krzyknął, tamci ludzie w pasiakach zaczęli uciekać, a za nimi wypuszczono psy. Widziałam jak dwa z nich dopadły chłopaka. Najpierw próbował krzyczeć, po chwili już tylko piszczał, a w górę leciały kawałki materiału i ta krew tryskająca wszędzie. Nawet nie pamiętam, kto pierwszy przestał grać.


Natalia, otrząsnęła się. Podniosła głowę i spojrzała na siedzące przy niej dziewczynki. Patrzyły w okno. Dziewczyna otarła szybko łzy.
- Olu skąd masz ten pamiętnik? Mogę go od ciebie pożyczyć?
- Nie wiem, leżał na moim łóżku. Nie wolno go nikomu oddać, mówiłam muszę tego pilnować. – Pięciolatka przysunęła się do Natalii i chciała odebrać zeszyt.
- Jeszcze nie Oleńko, muszę to przeczytać. To ważne – powiedziała.

Ten duży w błyszczącym płaszczu wrzasnął coś po swojemu i chwycił Robera za gardło:
- Musik spielen.
Pies wciąż szarpał ciałem tamtego chłopaka. Znów zabrzmiała muzyka, ale nie wiedziałam, że radość w jednej chwili może się zamienić w żałobę. Struny nie wydawały już płynnych dźwięków, one drgały równocześnie z ostatnimi podrygami tamtego człowieka. Jazgot, tylko jeden zgrzytliwy jazgot wydobywał się z wszystkich instrumentów. Targane struny raczej niczym piłowane drewno skwierczały, przyprawiając Niemców o ból głowy. Rober nie wytrzymał i rzucił dużemu pod nogi błyszczącego Stradivariusa . Przed nami psy tarmosiły następne zwłoki dopędzonych mężczyzn. Chciałam podbiec i podnieść skrzypce nim ten w błyszczącym płaszczu straci cierpliwość. Za późno, powoli podchodził do kuzyna i złapał go z całej siły za włosy, to było straszne, najpierw jeden cios w twarz i biedak wraz z krwią wypluł zęby, drugie uderzenie i trzask łamanej kości, już nie patrzyłam. Po chwili Rober padł na ziemię, a on długimi, równie błyszczącymi butami kopał go, aż nieszczęśnik przestał się ruszać. Chciałam krzyczeć i nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Coś mnie wbiło w tą piekielnie grząską ziemię i trzymało z całych sił, nie pozwalając na jeden choćby ruch. Powinnam przecież rzucić się na tego, wciąż pachnącego fiołkami mężczyznę i spróbować ocalić w ten sposób kuzyna. Bałam się. Zostałam sparaliżowana przez strach. Jak mogłam tak spokojnie na to patrzeć?
Myślałam, że teraz go zostawi w spokoju. Zostawił, cofnął się i wyciągnął broń. Krzyczeli wszyscy, ciotka padła na ziemię, wtedy przyszła reszta żołnierzy i zagnali nas do kąpieli. Popychali jednego na drugiego, dźgając przy tym kolbami gdzie popadło. Kilku z nas padło na ziemię, resztkami sił próbowaliśmy ich podnieść, jednak kilku sami stratowaliśmy. Tak, ja sama brnęłam po moich braciach, patrząc tylko pod nogi, by zwykły upadek nie uczynił ze mnie podłoża dla reszty. Pierwsze dni, a uczyłam się bezwzględności nadzwyczaj szybko. Jak bydło spędzali nas do jednego z budynków. Łaźnia, w jednym pomieszczeniu kobiety i mężczyźni, kazali się wszystkim rozbierać. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam tak wielkie skupisko nagich, krępujących się siebie nawzajem ludzi. Dla nich chyba nie byliśmy jednak ludźmi. Parzyli i ochładzali na zmianę, zima była ostra w czterdziestym trzecim. Niemcy oglądali nas jak świnie przed ubiciem, po kąpieli zaczęli nas golić i rzucili pasiaste drelichy, z czarnym trójkątem. Wróciliśmy do baraku. To był budynek na kształt podłużnych drewniaków poprzetykanych piętrowymi deskami, na których mięliśmy spać. Obrzydliwy zapach, pot, odchody, wilgoć i smród gnijących ran. Gdybym mogła to namalować, wszystko co unosiło się w powietrzu byłoby ciemnozielone.

- Wiem, co to jest, przecież ja wiem – wyszeptała Natalia. – Babcia, babcia opowiadała o Cygance z obozu. Chryste, dlaczego ja nie znałam ojca matki? Dlaczego?
- Co pani mówiła? – zapytała jedna z dziewczynek.
- Nic, nic ważnego kochanie.
Rozejrzała się dokoła, dziewczynki układały puzzle, rozświetlona promieniami słońca sala wydawała się dużo większa niż w rzeczywistości. Odruchowo zerknęła na zegarek, który od lat nosiła. Zbliżała się piętnasta. Wkrótce powinna iść do domu, nie mogła jednak oderwać się od lektury. Wreszcie jakaś realna historia, obóz grupa Cyganów – to właśnie w tym obozie w podobnym czasie przebywała jej druga babcia.
Matka, ojciec nawet staruszka ciotka, wszyscy straciliśmy nadzieję, razem z włosami pozbawili nas człowieczeństwa. I te trójkąty, Polacy mieli inne, my inne, Żydzi inne. A przecież miało być jak w taborze. Wreszcie trafiliśmy do współwięźniów, którzy nie dość, że pozbawili nas włosów to przytykali nam do przedramion, rozpalone do czerwoności żelastwo. Swąd palonej skóry i syk wydawany przez odciskaną na ciele pieczęć odbijał się od ciemnego, zatłoczonego pomieszczenia. Gdyby to jeszcze oni – Niemcy, to robili…Staliśmy się niczym znakowane konie. Jednak mięliśmy szczęście, byliśmy razem. Nikt nie wiedział jak długo to potrwa, ale byliśmy z matkami, ojcami, braćmi, tamci z przodu nie mogli się cieszyć tym samym.
Tego dnia złapali kogoś na ucieczce, urządzili apel, ojciec obserwował słońce, mówił, że staliśmy tam kilka godzin. Wtedy odpowiadaliśmy zbiorowo, przewinienie jednego odkupywały całe rodziny, Mieli na placu taki duży słup, wszyscy nazywali go kozłem, zabrali siedmiu. Nie byłam w stanie zliczyć kolejnych uderzeń. Ciągle tam staliśmy, Już prawie było po wszystkim, gdy podeszła do nas grupa żołnierzy. Szturchnęli ojca raz, potem drugi i ten śmiech.
- Przestańcie! – krzyknęła matka i upadła na kolana.
-Du sollst bitten du Schwein! – wrzasnął.
Matka płakała coraz głośniej, ojcem rzucali jak piłką. Próbowałam podnieść matkę z klęczek, ktoś jednak trzymał mnie z tyłu za brzeg pasiastego palta. Obejrzałam się, to by jeden z nich. Niemiec, wysoki oficer w czarnym mundurze. Nie pierwszy raz widziałam te błękitne oczy, były złe, ale smutne. Uśmiechnął się delikatnie i kręcił głową jakby chciał mi dać znak, żebym się nie ruszała. Jak miałam się nie poruszyć, tam klęczała moja matka, a ojciec coraz bardziej bezwładnie odbijał się od rozbawionych esesmanów. Chciałam, tak bardzo chciałam się wyrwać, zbyt silny jednak był uścisk.

- Natalia? – Szefowa ośrodka stała od kilku minut w progu sali i w ciszy przyglądała się dziewczynie. – Zastanawiałam się, gdzie zniknęłaś na cały dzień?
- Jestem tutaj, z dziewczynkami – usprawiedliwiła się i odwróciła wzrok.
- Nie powinnaś już iść do domu?
- Za chwilę, pani Ludmiło. Za sekundę. – odpowiedziała i ponownie pogrążyła się w lekturze.
Tak bardzo chciałam paść razem z nią na ten brudny śnieg, byle tylko odeszli od ojca. Mój kochany tata, mój najmądrzejszy na świecie ojciec, otrzymywał coraz to nowe ciosy, a jego twarz zamieniała się w pokrytą krwią plamę. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, dlaczego nigdy nie przyznał się, że jest Polakiem. Tak, mój ojciec był Polakiem, który porzucił wszystko dla młodej Romki. Setki razy opowiadali nam swoją historię, nawet w dusznym wagonie wiozącym nas w to miejsce, wspominali dzień spotkania. To było we wsi Troki, gdzieś koło Wilna. Mama z całą rodziną zatrzymała się tam na kilka dni, ojciec odwiedził wujostwo. Był już wtedy doktorem filologii na Uniwersytecie Wileńskim. Zakochał się jak mówił w dzikości spojrzenia mamy i nagle przestała się liczyć dla niego każda inna wartość. Przepędzony przez własną rodzinę ubłagał dziadka, by zabrali go ze sobą.
Nie mogłam przestać się szarpać i nagle w jednej chwili padł strzał, mama runęła pod moimi nogami. Patrzyłam przed siebie, tylko błyszcząca lufa Walthera znalazła się tuż przy mojej twarzy. Smużka dymu wsysała się w nozdrza, a ja nie chciałam uwierzyć własnym oczom. Moja mama, moja jedyna, ukochana mamusia, jeszcze poruszała ustami w ostatnich konwulsjach, nie rozumiałam nic z tego. Nie pamiętam, co było dalej. Obudziłam się na twardej pryczy. Nie miałam już ojca, ani matki.
Gdzieś w samym końcu baraku usłyszałam krzyk, nie byłam specjalnie ciekawa, co tam się dzieje jednak hałas się nasilał, najwidoczniej doszło do jakiejś bójki. Usiadłam powoli, dzikie odgłosy nie ustawały, ruszyłam więc w kierunku dręczącego mnie coraz mocniej dźwięku. Do tej chwili myślałam, że już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłam się, w końcu moi rodzice zginęli z rąk oprawcy, a to nie to samo, co doznać krzywdy od współwięźnia. Starzec leżał na podłodze, krew ciekła mu z nosa wprost do zaciśniętych ust. Kilku mężczyzn usiłowało ściągnąć z niego młodego chłopaka, który z olbrzymią siłą próbował rozewrzeć wargi starca i wydobyć jeden mały kęs. Nie dawali mu rady. Głód uczynił z niego zwierzę. Ten staruszek nie miał żadnych szans. Został wyniesiony razem z dwoma innymi, zmarłymi kilka godzin wcześniej.
Panowała zupełna ciemność, gdzieś w głębi słyszałam cichutkie zawodzenie, najpierw myślałam, że sen przepędza mnie w odmienne stany świadomości. Kwilenie jednak stawało się coraz bliższe i wyraźniejsze. Wstałam i po omacku ruszyłam przed siebie. Odgłosy prowadziły mnie pomiędzy pryczami do miejsca, gdzie znów usłyszałam te same głosy. To byli Niemcy, nie widziałam dokładnie ilu tam stało. Viollka miała dopiero czternaście lat, jeden z nich trzymał jej twarz skierowaną na pozostałych, zaczęłam się wycofywać. Głuchy odgłos uderzenia w odsłoniętą część ciała i ten śmiech, ona przestała jęczeć.
Rankiem Bukano i Toni wynieśli jej zwłoki.
Wiosną częściej przebywaliśmy na powietrzu, obóz zapełniał się coraz bardziej. Do naszych baraków dotarli węgierscy krewniacy. Ciasno robiło się również u nas. Obserwowaliśmy każdy docierający do nas transport i te plujące ciągle dymem kominy. Na początku wierzyłam, że tam palą stare ubrania i włosy więźniów, dopiero później Jadzia powiedziała mi prawdę o kolejnym, dopiero uruchomionym obiekcie z kominem. Był trochę oddalony i przesłonięty gałęziami, które starannie upchnięto w drut kolczasty, nadali mu numer pięć.
Jadzia była młodą Polką, która trafiła tu razem z innymi kobietami w pierwszym transporcie. Polubiłam ją. Poznałyśmy się w spichlerzu, w którym przydzielono nas do cerowalni worków. Jadzia była młodą dziewczyną, wysiedloną z terenów podległych Auschwitz. Taka ciepła i uprzejma. Grupę kapo nadzorował Johann – esesman, który trzymał mnie, gdy zabijano mi matkę i ojca. SS- Haufszarfirer Johann był taki sam jak reszta nazistów. Wciąż jednak pachniał fiołkami. Czasem przyglądał się tylko uważnie, a czasem przynosił nam prawdziwe drożdżowe bułki. Kiedyś zapytał łamaną polszczyzną jak mam na imię. Było w nim coś intrygującego, coś, co powodowało, że w jego obecności pomimo lęku jakim mnie napawał czułam też swoją przewagę nad innymi kobietami. Okazywał mi zainteresowanie, ale potrafił też wyzwolić we mnie uczucie jeszcze większego zagrożenia. I te jego oczy, przecież mógłby mnie zabić bez chwili wahania. Tamtego popołudnia w cerowalni pracowała z nami żydowska dziewczynka. Jak zawsze wszedł pewnym krokiem i wzrokiem przebiegł po wszystkich znajdujących się wraz ze mną więźniach, zatrzymał się dopiero na Młodej. Bez żadnych powodów chwycił ją za rękaw i pociągnął za sobą. Opierała się, a tego Johann znieść nie potrafił, zacisnął pięść i z całej siły uderzył ją w twarz. Upadła, chwycił więc ją za nogę i pociągnął w kierunku drzwi. Wrócił po kilkunastu minutach i spokojnie jakby się nic nie stało pochylił się nade mną i takim mylącym, łagodnym, ciepłym głosem powiedział:
- Ich werde dich nach dem Krieg finden .
Jadzia przetłumaczyła mi to zdanie. Cały obozowy świat zaczęłam postrzegać jak chwilową ciężką acz uleczalną chorobę. Johann mimo swej brutalności i nieobliczalności stawał się dla mnie gwarantem choć krótkotrwałego bezpieczeństwa. Młodej Żydówki nie widziałyśmy nigdy potem.
W czasie jednego ze spacerów jakie urządzali nam naziści zauważyłam Jadzię żywo rozprawiającą z trzydziestokilkuletnim mężczyzną w pasiaku. Ich dyskusja wyglądała na taką żywą, jakby znaleźli się, gdzieś poza murami tego wstrętnego miejsca. Człowiek, rysował coś patykiem na błotnistej ziemi. Nie mogłam powstrzymać ciekawości, musiałam się dowiedzieć, o czym tak rozprawiają.
Jadzia natychmiast przedstawiła mi nowego znajomego. Było to Victor Frankl, austriacki psychiatra żydowskiego pochodzenia. Człowiek, który otworzył przed nami świat. Nasza obozowa męka zaczęła blednąć przed celem jaki nam obu pozwolił odnaleźć. Nasz pobyt w obozie zaczęłyśmy traktować jak chwilową wędrówkę po bardzo trudnym torze przeszkód. Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że właściwie życie to wyrok śmierci z odroczonym terminem wykonania. Przestałam się bać, przecież jedyna rzecz jakiej byłam pewna, to ta, że umrę. Teraz najważniejsze było w jaki sposób spędzę czas oczekiwania na „egzekucję”. Nie było tu nikogo, nie wyłączając naszych oprawców, kto miałby wyłączność na życie. Czy ten czas spędzony wśród dymiących kominów, drutów, wycelowanych prosto w twarz karabinów można było nazwać życiem? Każdego dnia widziałam kolejne zwłoki wynoszone przez współwięźniów. Najczęściej wrzucano je w wielki dół, nawet piece już nie nadążały z pochłanianiem setek ciał.
Coraz częściej zaczęłyśmy spotykać się z doktorem, który sam o sobie mówił, że jest lekarzem szukającym duchowego sensu w cierpieniu. On taki cel odnalazł, musiał przeżyć piekło, aby kiedyś spisać swoje przemyślenia i pokazać następnym pokoleniom.
Wiele razy zastanawiałam się skąd ten człowiek bierze tyle siły. Teraz my miałyśmy odszukać w sobie ten spokój i wbrew wszystkiemu, co musiałyśmy przeżyć zacząć dążyć do ocalenia naszych istnień.
Szkoła samozaparcia z początku tylko wydawała się utopią, czy wręcz herezją, z każdym dniem jednak docierało do mnie terapeutyczne oddziaływanie wykładów doktora. Sens, tak nawet w cierpieniu mógł się kryć sens. Przecież nic nie dzieje się przypadkiem, każdy ból w efekcie końcowym wygładza charakter człowieka. Nigdy, przenigdy nie wolno myśleć o sobie. Zawsze, gdzieś pomiędzy tymi deskami nieszczęść setek tysięcy ludzi, ktoś cierpiał bardziej. Ktoś potrzebował siły drugiego człowieka. Nasze spotkania, choć trwały bardzo krótko wnosiły nadzieję. Każdego ranka czekałam na te krótkie rozmowy.
Mnie było trochę łatwiej, Johann był kimś kto pomimo wszystko był moją furtką do wolności. Johann, jak wiele bym dała, żeby był jednym z nas. Każdego dnia opowiadałam sama sobie historyjki o dobrym Johannie, musiałam sobie stworzyć taki obraz dla uciszenia własnego sumienia. On wśród tej całej hordy mniej lub bardziej bezwzględnych bandytów.Co mnie skłoniło by pokładać w nim tak wielkie nadzieje? SS-man mający wiele istnień ludzkich na sumieniu, choćby Młodą. Dlaczego nie czułam do niego tej samej odrazy, co do reszty żołnierzy. On był takim samym katem dla mnie jak dla innych, a jednak wystarczyło jedno jego słowo, abym poczuła się wyjątkowo. Komu z nas było ciężej? Mnie czy jemu? Ja byłam wśród swoich, nękanych, poniewieranych i codziennie pozbawianych życia przez takich jak on. Nie, on nie był inny tylko ja wmawiałam sobie uparcie, że on tak nie potrafi. Przecież umiał być taki jak oni, bił, pozbawiał dziewictwa, maltretował, i był, przecież był po drugiej stronie.
Tego ranka Jadzia i pracująca z nami Czeszka zostały wezwane do sortowania odzieży, zostałam sama. Johann odprawił funkcyjną i zasiadł obok mnie. Pierwszy raz dotknął mojego lewego przedramienia, na którym wypalili mi numer ewidencyjny. Drżałam, choć nie do końca wiedziałam, czy ze strachu przed nim, czy ze wstydu, że pragnęłam dotyku wroga. Spodziewałam się bólu, nie nastąpił. Po wszystkim wyszedł jakby nic nie zaszło.
Siedzieliśmy przed barakiem, dzieci skupiły się wokół Bukano. Poprzedniej nocy wystrugał im pajaca z ziemniaków, które przemycił Toni. Od dawna nie widziałam takiej radości w ich oczach. Po kilku minutach zauważyłam zbliżającego się wolnym krokiem mężczyznę. Dość wysoki, ciemnowłosy mundurowy z papierową torebką w dłoni. Zwołał dzieci i zaczął częstować je cukierkami. Kilkakrotnie odwiedzał dzieciaki i za każdym razem przynosił im słodycze. Gładko zaczesane do tyłu włosy i uśmiechnięta twarz wzbudzała zaufanie, dzieci nazywały go „wujkiem Josefem”. Zazwyczaj po kilku takich wizytach esesmani zabierali kilkoro dzieci. Nie bały się, przecież szły do „wujka”. Nigdy żadne z nich nie wróciło. Początkowo wierzyliśmy, że Josef Mengele, przyjaciel wszystkich dzieci ratuje je przed śmiercią, dopiero siostra Roksany opowiedziała nam o podsłuchanej rozmowie. Mengele opowiadał komendantowi obozu, u którego była służącą, o badaniach prowadzonych na naszych dzieciach. Josef Mengele lekarz wydłubywał naszym biednym dzieciakom oczy i zamykał je w wielkich słojach zalewanych formaliną. Wybierał najczęściej bliźnięta, przyszywał jedno do drugiego i czekał na efekt, pracował nad fenomenem bliźniąt syjamskich. Sterylizował dziewczynki, które ukończyły ósmy rok życia i kolekcjonował nietypowe kamienie żółciowe. Jego zainteresowanie dziećmi nie było spowodowane troską, czy empatią, on tylko chciał wzbudzić ich zaufanie, po to by z łatwością móc je później zabić.
Johann przychodził, co dwa, trzy dni, planował coś, ale jeszcze nie chciał zdradzić szczegółów. Do tamtej chwili nawet obozowe piekło stało się znośniejsze.
Któregoś dnia powiedział mi, że obmyśla ucieczkę. Miał w obozie znajomego lekarza, który obiecał mu zwolnienie ze służby. Wszystko było zaplanowane. Johann miał zostać zarażony wirusem, a następnie odesłany do cywilnego szpitala. Musiał jeszcze tylko załatwić moje zwolnienie, a to wymagało czasu i pieniędzy. Postanowiliśmy spróbować zdobyć pieniądze. Tu w obozie można było załatwić wszystko za pieniądze. Johann miał otrzymać część od swojej rodziny, teraz wystarczyło tylko uzbroić się w cierpliwość. Nie widzieliśmy jak wchodzili do cerowalni jeden po drugim, dopiero, gdy szarpnęli mnie za ledwie odrośnięte włosy, spostrzegłam, że było ich sześciu. Za nimi stała funkcyjna i uśmiechała się zdradziecko. Od samego początku wiedziałam, że nas obserwuje. To była Polka, w obozie znalazła się kilka miesięcy wcześniej i natychmiast po przybyciu zajęła miejsce rozstrzelanej dzień wcześniej Niemki. Nie wiedziałam, czy była taka podła ze strachu, czy taką już miała naturę. Niska, ruda i utykająca na prawą nogę była ulubioną przez nazistów kapo. Żadna ze strażniczek nie dorównywała jej w okrucieństwie wobec współwięźniarek. Któregoś dnia pracująca z nami Czeszka zemdlała, obydwie z Jadzią rzuciłyśmy się jej na pomoc, zobaczyła to funkcyjna. Podbiegła do nas i zaczęła okładać drewnianą pałką, chciała w ten sposób nas odgonić. Wiedziałyśmy dobrze, że jeśli odejdziemy ta biedna dziewczyna zostanie wyprowadzona do piwnicy bloku jedenaście i stracona, a jej ciało wyląduje w ogromnym dole. Szarpałyśmy ją i próbowałyśmy podnieść, funkcyjna biła nas coraz mocniej. Wreszcie Czeszka wstała, a ta ruda kuternoga kopała ją i tłukła po całym ciele. Jeden jedyny raz widziałam jak Johann przerywa tego typu praktyki, raczej zawsze przyłączał się do oprawców. Wtedy jednak uczynił wyjątek.
Najwyższy z nich popchnął mnie na zbitą z desek ławę i szarpnął rozdzierając spódnicę, usiłowałam pochwycić dwie części rozdartego materiału, wtedy otrzymałam potężny cios w twarz. Jeden krzyk i obie ręce skrępował drugi esesman. Spojrzałam na Johanna, zbuntował się, usiłował odpędzić ich ode mnie. Dla niego byłam jego zdobyczą, tylko jego. Szarpali się, wreszcie obezwładnili go i kazali mu patrzeć mierząc w czoło z pistoletu. Próbowałam z całej siły ściskać kolana, kolejny raz dostałam w twarz. Wbił się we mnie, a ja natychmiast przypomniałam sobie Viollkę, piszczałam też jak ona, wtedy drugi włożył mi w usta rękę, drugą zacisnął na szyi. Coś mówili do siebie, śmiali się głośno i nagle ten wielki cofnął się, mnie przerzucili twarzą do podłogi i gdy poczułam zimny metalowy przedmiot zagłębiany, przy ich radosnych okrzykach, w moim wnętrzu. Jeszcze tylko strzał usłyszałam, ostatkiem sił spojrzałam na Johanna, stał z wyciągniętym pistoletem, a u jego stóp leżał jeden z moich oprawców. Straciłam przytomność.
Nie miałam pojęcia gdzie jestem, choć wszystko przypominało więzienny szpital. Chciałam się ruszyć, coś jednak blokowało ręce, nogi i cały tułów. Łóżko było inne niż prycze na bloku, więcej miejsca, starałam się przyjrzeć uważnie, jednak prawe oko zupełnie na to nie pozwalało. Obrzmiała powieka, poranione usta i to niesamowite pragnienie. Wysychałam, czułam jak mój język pokrywa się strupami i kurczy z braku wilgoci.
- Pić! – zawołałam, choć raczej nie miałam nadziei, że ktoś mnie usłyszy. Nie zauważyłam, by był tu ktoś prócz mnie. Ciemno i zimno. Moje wołanie odbijało się od metalowych szafek zmieniając się w echo. – Pić! – wróciło do mnie z oddali. Pomieszczenie, w którym zostałam zamknięta było duże i najwidoczniej puste.
- Cicho! – dobiegła mnie odpowiedź z końca zaciemnionej sali. – To ja Jadzia, też mnie zabrali.
- Dlaczego? – spytałam resztką sił.
- Odpowiedzialność zbiorowa, pamiętasz? – odrzekła równie bezsilnie.
- Gdzie my jesteśmy Jadziu?
- To jest blok numer dziesięć, jacyś lekarze mają nas badać.
Błysk światła pozwolił dostrzec dokładniej pomieszczenie, w którym się znalazłyśmy. Niewątpliwie był to szpital. Kroki dało się słyszeć z drugiego końca. Ku nam zbliżało się kilka osób. Przy łóżku stanęło trzech mężczyzn, Niemców ubranych jak lekarze. Jeden z nich dość dobrze mówił po polsku.
- To jest doktor Helmut Vetter, doktor Wirths oraz ja Friedrich Entress. Spotkał was zaszczyt uczestnictwa w najnowszych badaniach nad skutecznością leków przeciwgruźliczych. Poświęcacie swoje nic nie warte, plugawe życie dla dobra współczesnej medycyny. Tym samym może z waszą pomocą uda się ocalić życie naszej rasy.
Zaczęli od Jadzi, nie wiadomo, co to było, ale coś jej wstrzyknęli. Później ze mną zrobili to samo. Kilka dni nikt do nas nie przychodził. Jednak w laboratorium nie byłyśmy same. W izolatkach więzili innych przetrzymywanych. Jednym nich był Johann. Rozpoznałam jego głos.
- Mala! – wołał.
- Jestem tu Johann!- odkrzyknęłam.
Trzy dni później przyszli znowu do nas. Jadzia kolejny raz, jako pierwsza otrzymała zastrzyk. Doktor Vetter zerwał z niej koszulę i przyłożył słuchawkę do pleców.
- Das kann nicht sein, keine Änderung in den Lungen.
- Was? – zapytał z niedowierzaniem Entress, po czym zwrócił się do mnie. – Koleżanka, silna Polen. Ja, silna! Ty też silna? Eine energische Zigeunerin .
Podszedł do mnie i zaczął osłuchiwać.
-Keine charakteristischen Geräusche - zawołał radośnie. – U mojej też nie mam zmian. Zachorowanie nie nastąpiło. Jak ci na imię Cigenerin?
- Mala – odpowiedziałam posłusznie. Lekarz wydawał się być bardzo zadowolony.- Gut Cigenerin – pochwalił. – Gut Polen, Gut Cigenerin!
Dostałyśmy kolejną dawkę i znowu zostawili nas na kilka dni. Johann też jeszcze żył, słyszałyśmy jego krzyki zza ściany. Następnego dnia dołączyły do szpitalnej izby kolejne dwie kobiety. Polka i Żydówka z Łodzi. Johann wciąż krzyczał, nie wiedziałam, co mu robili, musiał jednak odczuwać bardzo silny ból, jego krzyk był z każdym dniem rozdzierały cały szpital. Jednak najważniejsze, że wciąż żył. On oficer niemiecki podzielił nasz los, chciałam mu pomóc, ale, co mogłam zrobić ja, aspołeczny wyrzutek z czarnym trójkątem na piersi, cygański pomiot jak mówili esesmani.
Po następnych dniach spokoju, znowu musiałyśmy przejść badania, tym razem prześwietlili mnie i Jadzię, nadal nie zachorowałyśmy. Zdziwienie i podziw zaowocowały lepszymi warunkami. Nie wiązano nas już pasami. Nowe pacjentki zapadły na gruźlicę, podano im lekarstwa mające zatrzymać dopiero wywołaną chorobę.
Każdego dnia wołałam Johanna, odpowiedział mi zaledwie kilka razy. Wiedziałam, że coś złego z nim robią.
Obydwie jak na złość tym dziwnym ludziom podającym się za lekarzy czułyśmy się w miarę dobrze. Nie kaszlałyśmy, nie gorączkowałyśmy, żadnych objawów choroby.
Doktor Vetter znów przyszedł w asyście tamtych dwóch i powiedział coś do Entressa. Podeszli do Jadzi i zaczęli poklepywać ją jak prosiaka tucznego po plecach:
- Silna Polen, wraca do pracy. Gut Frau! – Uśmiechnął się jeden z nich i nakazał przebrać się w rzucony na łóżko pasiak. Wszyscy trzej podeszli do chorych więźniarek.
Jadzia podeszła niepostrzeżenie do mnie, nie miałam pojęcia czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy. Pomyślałam, że pora się żegnać. Jej się udało, dla mnie było to najważniejsze. Wtedy obiecałyśmy sobie, że ta z nas która przeżyje opowie o tym, co tu się działo. Miałyśmy jeden cel, kiedyś odnaleźć funkcyjną, sprawczynię cierpień nie tylko naszych, ale setek ludzi. Ta mała, ruda zdrajczyni musiała zapłacić za nasz ból. Ta kobieta, to ona była winna jego cierpienia. Jadzia była prawdziwą przyjaciółką, przysięgła, że jeśli przeżyje znajdzie funkcyjną, zaprowadzi ją przed sąd, jeśli nie ludzki, to na pewno Boży.
Moją Jadzię zabrali, już wiedziałam, że to nie jest przypadek. Tu nic nie działo się bez przyczyny, a bloku numer dziesięć nie opuszczało się tak po prostu. Przeznaczenie. Ja zostałam w szpitalu. Kilka kolejnych badań, ciągle nie wykryli u mnie oznak choroby. Polka tymczasem dusiła się od kaszlu, leki nie działały. Vetter oczekiwał na nowy specyfik z fabryki farmaceutycznej. Kroki odbijały się od posadzki jeszcze kiedy nie widziałam nikogo. Jak zwykle, powoli ten odgłos docierał do sali, w której oprócz mnie leżały jeszcze dwie kobiety. Tym razem przyszedł tylko jeden, obydwie kobiety dostały krwotoku. Słyszałam jak rozmawiał przez telefon stojący w dyżurce. Zabrakło fenolu, obie miały, zatem otrzymać śmiertelny zastrzyk z benzyny. Pierwszy raz w życiu widziałam jak to robią. Pierwsza była Polka, kazał jej usiąść na łóżku, po chwili do Sali wkroczył młody Żyd ze strzykawką w ręku. Sanitariusz-Niemiec podszedł do nieszczęsnej z tyłu i przyłożył do kręgów między łopatkami kolano, a następnie wygiął kobietę nieznacznie do tyłu, w tym czasie ten drugi wbił strzykawkę w klatkę piersiową w okolice serca. Z drugą chorą zrobili dokładnie to samo.
Przeniesiono mnie wreszcie do izolatki, w której od wielu dni przetrzymywano Johanna. Zobaczyłam go wtedy pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Gdyby nie te jego błękitne oczy i łagodny głos, nie poznałabym go. Opuchnięta twarz, rozcięty łuk brwiowy, złamany nos, mój Johann wyglądał jak jedna wielka krwawa rana. W tej chwili był takim samym więźniem jak ja, dlaczego tak się stało? Przecież wszyscy żołnierze niemieccy skazani przez sąd wojskowy zwykle odsyłani zastali na front wschodni. Czemu tego samego nie zrobili z Johannem? Kazali mi usiąść w fotelu, czekaliśmy na przybycie innych lekarzy. Najpierw miałam przejść badanie ginekologiczne, musieli zyskać pewność, że aspołeczna cygańska świnia nie wyda na świat aryjskiego potomka. Następnie Johann miał zdecydować o umieszczeniu mnie w bloku dwadzieścia cztery, w Puffie, czyli obozowym domu publicznym.
Mój Johann odmówił, pomimo bicia, wyzwisk, sadzania na odwrotnej części drewnianego stołka, mój Johann odmówił.
Zabrali nas. Blok numer trzydzieści stacja sterylizacji rentgenowskiej. To był nasz wspólny przystanek. Tu właśnie dowiedziałam się, że ktoś z przodków Johanna był żydowskiego pochodzenia i już wszystko stało się jasne.Mnie posadzono na fotelu podobnym do zwykłego fotela na biegunach, Johann leżał na leżance przypięty pasami. Rozpoczęło się naświetlanie mające na celu, pozbawienie nas możliwości posiadania dzieci. Johann jęczał coraz ciszej, a na jego podbrzuszu powiększała się krwawa rana. Widziałam jak umiera, długo, powoli. Błagałam Boga, aby już pozwolił mu odejść. Johann czekał na mnie. Dlaczego nie mogłam odejść razem z nim? Nie zabiła mnie gruźlica, promienie rentgena wywołały tylko niewielkie oparzenia. We mnie wlewano jakieś dziwne substancje. Pamiętam jak strasznie piekło. Żarło mnie coś od środka. I nagle przyszedł Entress, zdecydował o przerwaniu bolesnych wlewek. Nie wiedziałam dlaczego. Johanna nie zostawili w spokoju.
- Johann, podaj mi rękę! – krzyczałam, gdy błękit oczu tracił barwę, a każde słowo brzmiało jak bulgot. Miękkie dotąd dłonie stawały się zimne poczynając od palców. Moja nadzieja konała na wąskiej leżance trzymając mnie za rękę.
Prosił o wybaczenie. Nie zamknął oczu, a ja nie mogłam tego zrobić dla niego. Odszedł.
Kilka poranków i zmroków, on wciąż leżał. Nieruchome źrenice wbijały się we mnie, w zasadzie nie miał już źrenic. Błękit nie był już błękitem, szarość. Myślałam, że kolory uciekają z człowieka wraz z ostatnim westchnieniem. Oznaka śmierci – bezbarwność.
Kamień pozostaje, gdy duch ulatuje w nieznane. Jaki twardy, a może to chłód jego ciała sprawiał takie wrażenie? Johann, mój koniec drogi, moja nadzieja na przetrwanie. Tam na cuchnących, sękatych deskach mój własny sens zakończył życie. Wraz z ostatnim uderzeniem serca, moja chęć przetrwania za wszelką cenę, zmieniła się w pragnienie śmierci. Ten człowiek był przepustką do wolności, doktor Frankl nie przewidział podobnej sytuacji.
Nie wiem ile dni minęło nim weszli ponownie. Nikt nie pytał o zgodę, zostałam zabrana. Kąpiel, czysta bielizna. Puff – blok dwadzieścia cztery.
Wokół mnie zbiegły się pracujące tam dziewczęta, pierwszy raz miały w swojej ekipie Cygankę. Tak bardzo chciało mi się spać. Ciekawe, co zrobili z Jadzią?
Klientami byli wbrew pozorom niekoniecznie Niemcy, więźniowie równie chętnie korzystali z usług obozowego burdelu. Miałam nadzieję, że żaden z esesmanów nie zechce uciech z aspołecznym wyrzutkiem. Oni nie skalają swojej aryjskiej krwi brudnym, romskim pomiotem. Jaka naiwność we mnie wówczas żyła. Zadowalali się każdą kobietą i jej pochodzenie nie miało dla nich większego znaczenia.
Wciąż nie miałam żadnych wieści o Jadzi. Z dnia na dzień, rozrastała się siatka szpiegowska. Dziewczyny pracujące w obozowym burdelu stały się łączniczkami więziennego ruchu oporu.
Miałam nadzieję, że to miejsce zapewni mi namiastkę bezpieczeństwa. Tego dnia ponownie stanęli przede mną. Kolejna wędrówka między barakami, spojrzenie na kominy wystające nad porastające druty, krzaki i powrót do obozowego szpitala. Rentgen wciąż nie wykazywał zmian, a i sterylizacja nie uczyniła mnie bezpłodną. Stałam się cennym obiektem, taki nowy, dobrze odżywiony szczur laboratoryjny. Vetter poklepał mnie po ramieniu jak różowego prosiaka.
- Nieśmiertelny Ciganerin – zaśmiał się. – Ja, nieśmiertelny!
Jeden z żołnierzy pchnął mnie w stronę pokoju, z którego dopiero łaskawie mnie uwolniono. Znowu ten sam fotel, brudna leżanka i drażniący nozdrza zapach śmierci. Tylko Johanna już nie było. Ciemność wcale nie była straszna, cisza nie przerażała. Co jakiś czas odwiedzał mnie któryś z żołnierzy i pomimo, że opuściłam przecież pokój uciech, brał mnie jak nadgryzione wcześniej ciastko. Tak, przestało mi to sprawiać różnicę. Nie potrafiłam już się bronić, czy choćby protestować. Człowiek w takich warunkach zamienia się w bezduszny kawałek mięsa.
Czasem, podrzucono mi kromkę chleba, od dłuższego czasu nie dostawałam porcji żywnościowych. Każdy darowany mi kęs pochłaniałam bez żadnej zwłoki, nie bawiłam się w rozdrabnianie kilkoma pozostałymi zębami. Wnętrzności skręcał mi głód, czułam to wyraźnie, przewracanie całego zakamarka brzucha, to pewnie jelita. I to dziwne wrażenie jakby pęcherzyki powietrza strzelały mi w środku.
Tak, powierzono mi kolejną misję. Ja, odporna Cyganka, miałam pokazać obozowym badaczom, ile czasu jestem w stanie wytrwać bez jedzenia.
Nie potrafiłam już myśleć o niczym innym, mój żołądek chyba wsysał się w wnętrzności. Miałam wrażenie, że jestem wklęsła. To już nie było uczucie głodu. Po kilku dniach zaczynałam odczuwać ból głowy. Ciągle na podłodze stał metalowy dzbanek z wodą. Pewnie to ona tak długo trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Każdego ranka wypijałam kilka łyków. Nawet nie jestem sobie w stanie przypomnieć jakie to uczucie. Woda wpadała jak do pustej studni, wydając przy tym głuchy odgłos. Musiałam oszczędzać, zostało jej niewiele, na repetę nie miałam, co liczyć. Chleb, chleb – nie mogłam zebrać myśli na niczym innym. Zrobiłabym wszystko za kromkę chleba. Jakże chciałam skryć w ustach skórkę, mogłaby być czerstwa, spalona, jakakolwiek byle móc zakosztować znowu odrobiny czegoś, co uchodzi za pożywienie. Dawno już przeszukałam całe to obrzydliwe pomieszczenie, nie było już, więc nadziei na znalezienie najmniejszego choćby okruszka.
Ile dni człowiek jest w stanie wytrzymać bez jedzenia? Nawet nie wiem jak długo nie dostałam swojej złporcji. Próbowałam krzyczeć, nie miałam pojęcia, że tyle wysiłku kosztuje wytężenie gardła. I to wirowanie, gdzie nie spojrzałam, wszystko obracało się niewiarygodnie szybko. Chyba zaczynam ślepnąć. Otwierając oczy widziałam tylko ciemne plamy. Jeszcze raz staram się dostrzec cokolwiek w pobliżu. Skupiam całą uwagę, aby móc ujrzeć, nie mogę, nie, nie umiem kontrolować wzroku.
Coś szarpie mnie i za moment jestem wleczona po surowych deskach. Ostatnimi siłami próbuję przebudzić się i spojrzeć za siebie. Nie jestem pewna, obraz zlewa się w bezkształtną masę światła. Czy już umarłam? Kolejne szarpnięcie i jeszcze jedno. Już wiem na pewno, to wcale nie jest niebo, to nawet nie czyściec, pewnie piekło też byłoby wybawieniem.
- Jedz! – szept jak zza światów.- Jedz Mala, jedz.
Tak bardzo starałam się dostrzec twarz, chylącą się tuż nade mną. Może to Bóg wysłał do mnie anioła. To nie mógł być ludzki głos, łagodny, cichy i niezwykle dobry. Tak, to nie był pewnie ludzki głos.
- Gdzie jestem? – wykrztusiłam z siebie z wielkim trudem.
- Jesteś wśród swoich.
Piękny, dźwięczny glos wciąż dobiegał z oddali. Znów starałam się otworzyć oczy. Umarłam, z pewnością umarłam, a jeśli nabrałam tej pewności, gdzieś tu blisko mnie jest mama i tata, i Jahann. Jak ich zobaczyć? Oślepia mnie ten blask. Czy nie powinien być tu tunel, a światło na jego końcu?
- Mamo – chciałam krzyknąć, tymczasem ledwie jęknęłam. – Johann, jesteś tu?
- Mala, obudź się. Musisz zjeść.
Głos nie wiedział, że wcale nie spałam. Zimno. W jednej chwili obczepił mnie niewiarygodny wręcz chłód. Dygotałam. Nie potrafiłam się uspokoić, cale ciało drżało.
- O jak dobrze – westchnęłam, gdy coś miękkiego otuliło mnie z każdej strony. Cieplej i tak miło, i jeszcze ten zapach. To chyba kasza, najprawdziwsza kasza jakimś cudem znalazła się na czubku języka. Ktoś usiłował mnie nakarmić.

Wreszcie udało mi się skupić wzrok na osobie, która stała się moim prywatnym aniołem. Nie wiem jakim cudem, się tu znalazł ale to był on, doktor Victor Frankl. Jego wspaniały, opanowany głos działał na mnie jak melodia najmilsza dla ucha. Delikatny choć dość stanowczy. „Pamiętaj, nie umrzesz dopóty, dopóki nie utracisz sensu, a on jest w tobie, nic nie jest w stanie odebrać ci marzeń i twoich własnych dążeń. Sama dla siebie staniesz się lekarstwem jeśli nie zapomnisz czego w życiu chcesz zaznać”.
- Już nie chcę niczego. Dla kogo teraz mam żyć? – zapytałam resztką sił.
- Życia nie można podzielić na te, które jest dla nas i takie, co dla innych. Paradoksalnie śmierć najbliższych umacnia nas w przekonaniu, że nam musi się udać. Jeśli teraz zginiesz, kto opowie o Johannie, o nazistach, którzy zabili ci matkę i ojca? Myślisz, że ktokolwiek z tego przeklętego miejsca będzie pamiętał o twoich krewnych? Każdy dzień jest dokumentem degradacji człowieka. Nasi wrogowie też są ludźmi, tylko nie wiedzą, że my mamy nad nimi przewagę, ogromną niedostrzegalną przez nich przewagę. My wierzymy, wiemy, że ta nasza wiara pewnego dnia wyprowadzi nas stąd, po to by dać świadectwo prawdzie.
- Czy pan wie jak to boli?
- Wiem dziecko, wiem – odpowiedział delikatnie głaszcząc mnie po głowie.
Nie miałam pojęcia, że on też stracił całą rodzinę. Nigdy więcej już nie spotkałam tego człowieka.
Kilka dni później znalazłam się między swoimi. Opowiedzieli mi wszystko. Vetter i jego koledzy czekali, aż umrę. Mięli nadzieję, że to wkrótce nastąpi. Śmierć nie spieszyła się jednak do mnie, a oni nie chcieli jej przyspieszać. Wszystko miało się odbyć drogą naturalną. Nie wiadomo, kto i dlaczego zdecydował o moim powrocie do obozowej cygańskiej społeczności. Trafiłam tam jednak tylko na czas powrotu do zdrowia. Na specjalne życzenie doktora Vettera miałam trafić do wydzielonej izby, jako jego własność służąca do rozmaitych celów. Nienawidziłam tego człowieka i jego szalonych kolegów, jednak gdyby nie jego rozkaz moje życie zakończyłoby się w sierpniu czterdziestego czwartego, kiedy to nadszedł rozkaz likwidacji Zigeunerlager. Mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałam się, że Niemcy postanowili wywieźć z obozu doktora Victora Frankla.
Byłyśmy tam cztery. Pokój nie przypominał w niczym żadnej z widzianych przeze mnie dotychczas, cel. Czysto i jasno. Nie miałyśmy prycz tylko porządne łóżka z siennikami. Wreszcie
zobaczyłam Jadzię. Dostałyśmy ubranie, ładne sukienki i najprawdziwsze pończochy. Było tu wszystko, czego mogłybyśmy wtedy zapragnąć. Jadzia, dopiero zauważyłam, jakie piękne miała włosy. Uściskałyśmy się mocno i cieszyłyśmy sobą nawzajem.
Żadna z nas nie była pewna powodu, dla którego umieszczono nas w takich luksusowych warunkach. W zasadzie nie dociekałyśmy zbytnio. Liczyło się tylko to, że chwilowo z jakiegoś bliżej nieokreślonego zamysłu, byłyśmy bezpieczne. Dla mnie najbardziej liczyło się to, że miałam ciągły dostęp do jedzenia. Nie to żebym jadła bez opamiętania. Ja tylko musiałam mieć przekonanie o możliwości sięgnięcia po strawę w dowolnym momencie.
Entress przyszedł wczesnym rankiem. On, jako jedyny mówił dość sprawnie po polsku. Był uprzejmy, nie przypominał tego samego lekarza, który w szpitalnych celach raczył nas najrozmaitszymi truciznami.
- Nie chcemy wam bólu – rozpoczął przemowę. – Wy być nasz nadzieja. Wy poznać nasz sekret. Polen, Cyganerin, Juden Und drugi Ciganerin.
Popatrzałam na stojące w różnych miejscach pokoju kobiety. Była tu jeszcze jakaś Cyganka, jednak oprócz mnie i Jadzi, żadna z dwóch pozostałych kobiet nie przypominała z wyglądu Romki. Dziwne, obydwie, bowiem miały piękne słomkowej barwy włosy. Jak to możliwe, że jedna z nich jest moją krajanką?
Moje zdziwienie musiało zostać zauważone przez Entressa.
- Ja!! Masz swoją daleką krewną przy sobie. Ja Cyganerin. Zgaduj, zgaduj – dodał, a ja nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że jest to zupełnie inny człowiek niż ten, którego znałam z laboratorium.
Jadzia najwyraźniej podzielała moje zdanie. Poznałam po wyrazie jej twarzy.
Entress szybkim ruchem położył na szafce dwa pakunki i pożegnawszy się uprzejmie wyszedł.
Znów instynkt dał o sobie znać. Zapach, niewiarygodnie przyjemny zapach wiódł mnie w stronę pozostawionych paczek. Rozejrzałam się, po czym bez jakichkolwiek zahamowań podążyłam w stronę zawiniątek. Miałam rację, to było świeżutkie ciasto, którego aromat roznosił się po całym pomieszczeniu tym intensywniej, im więcej zakrywającego go pergaminu zdzierałam. Szaleństwo mnie ogarnęło jakieś, gdy poczułam w dłoniach miękkość puszystej i ciepłej jeszcze drożdżówki.
- Nie jedz tyle na raz! – krzyknęła Jadzia i zaczęła wyrywać mi z rąk trzymany z całej siły wypiek. – Musisz stopniowo, małymi kawałkami. Mala twój żołądek należy przyzwyczaić do normalnej pracy. Zostaw!
- Nie – odpowiedziałam wbrew sobie i wkładałam wiele wysiłku by zacisnąć dłonie na zdobytym cieście.
- Nikt ci nie zabierze. Obiecuję – powiedziała łagodnie. – Odłóż to.
Jadzia była moim aniołem stróżem. Przekonała mnie wreszcie.
Byłyśmy tu cztery, oprócz mnie, Jadzi i młodej Polki była tu Romka. Jak to możliwe, że jej nie znałam? Przecież dość długo przebywałam w cygańskiej części obozu.
Dziewczyna była nieco innego typu urody. Jasna skóra i zbyt mało ciemne włosy, abym mogła uznać ją za krewniaczkę.
- Nie wyglądasz jak my – stwierdziłam raczej niż zapytałam.
- Mieszańcy, nie jesteśmy czystej rasy. Przywieźli nas dużo później od reszty. Ojciec służył w Wehrmachcie, złapali go, gdy przyjechał na przepustkę i ich selekcja zawiodła nas tutaj. – Złość zarysowała się na twarzy dziewczyny. Prawdziwa, niekłamana wściekłość. Ciemne oczy kontrastowały z jasną cerą. Nie było w tej opowieści żalu, czy smutku. Rozdrażnienie – owszem, ale nie zrezygnowanie czy tak obecna wśród więźniów niemoc i bezsilność. Dziewczyna wyglądała wyjątkowo dobrze, wypielęgnowane dłonie i zadbana cera. Nawet
usta nosiły jeszcze ślady szminki. To był ktoś z wyższych stref.
- Więc co się stało z twoim ojcem? – wtrąciła Jadzia.
- Chciałabym to wiedzieć – odrzekła.
-Jak ci na imię, córko oficera? – zapytałam nieco złośliwie.
- Sabine! Dlaczego nazwałaś mnie córką oficera?
- Pewnie miałaś nadzieję, że ciebie ani twojej rodziny nie spotka taki los jak tysięcy brudnych Cyganów? Przecież wy byliście prawie Niemcami, może nawet cieszyliście się, że pakują nas jak bydło na rzeź. A wiesz jak nas oszukali. Niby mięliśmy dotrzeć do miejsca, gdzie będziemy tylko my. Taki jeden olbrzymi swojski tabor i co?
- Sabine i jej rodzina pewnie nie miała nic z tym wspólnego? – odezwała się niespodziewanie druga z nieznanych nam kobiet.
Jadzia stała nieruchomo. Zaskoczona przysłuchiwała się dyskusji, w pewnym momencie jednak jej myśli przeniosły się gdzieś daleko. Wzrok podniosła ku górze, później uważnie filtrowała oczami każdy zakamarek pokoju. Mogłabym przysiąc, że czegoś szuka.
-
Przecież powinna tu być jeszcze jedna. Entress mówił coś o Żydówce?
- Faktycznie – przytaknęła Polka.
- Więc gdzie ona jest? – zapytałyśmy równocześnie.
- Dziwne – dodała Sabine.
Nie wiedziałyśmy, co myśleć. Nagły zwrot sytuacji nie mógł być podyktowany gruntowną przemianą naszych niedawnych oprawców. – Czego oni od nas chcą? – myślałam. Dlaczego wybrali akurat nas i co planują z nami uczynić? Dodatkowo miało nas być pięć, a mimo upływu czasu wciąż byłyśmy tu tylko we cztery.
Znalazłyśmy ją wreszcie. Leżała zwinięta w kłębek pod jednym z łóżek. Nie chciała wyjść. Była jak zaszczuty pies, dygotała i wciskała się w najdalszy kąt. W żaden sposób nie pozwoliła się z niego wyciągnąć. Biedna, mała Żydówka, tak bardzo ją rozumiałyśmy.
Tego wieczoru zostałam wywołana z pokoju, tak bardzo chciałam wierzyć, że ponownie nie zostanę zawleczona do obozowego szpitala. Jeden z esesmanów, jak się okazało pilnujący nas dzień i noc, nie mniej uprzejmie wskazywał mi drogę wąskim, słabo oświetlonym korytarzem. Wielkie, brązowe, dwuskrzydłowe drzwi otworzył przede mną z wielkim trudem. Od dawna nie widziałam tak przestronnego pokoju. Ile tu wolnej przestrzeni. Entress uśmiechnął się i zapytał, czy jestem głodna. Byłam. Od czasu tamtej próby ciągle byłam głodna. Powiedziałam jednak: „nie”. Podszedł do mnie, a ja byłam pewna, że za chwilę z tym swoim głupim uśmieszkiem zacytuje mi jedną z ulubionych regułek na temat tego, co mogę zrobić dla jego rasy panów. Czekałam tylko, kiedy znów wyjaśni mi cel kolejnej przygotowanej specjalnie dla brudnej Cyganki, misji.
Myliłam się. Entress obdarzył mnie takim dziwnym spojrzeniem i przemówił jak zawsze kalecząc polski:
- Ty być mocna dziewczyny. Ja nie chcieli ci krzywdy. Ty masz w sobie wielka siła. Ja twój dłużnik i postanowiłem nie dać zginąć Ciganerin. Ty pojechać ze mną, mój dom, twój dom. Dziś jak ciemno pojedziesz i ja pojadę dom zrobić tobie, za to, co ty Mala cierpieć. Twój ból a– moja praca. Rozumieć?
Stałam tam, tuż przed nim i nie mogłam uwierzyć w to, co mówi. Jak mógł pomyśleć, że ja chcę takiego ratunku? Wolałabym umrzeć. To byłaby dla mnie nagroda.
- Zastrzel mnie – poprosiłam.
- Dumna i wspaniała – odpowiedział i opuścił pokój, zostawiając mnie samą.
Spojrzałam przez okno. Na dziedzińcu stał samochód, do którego kilku żołnierzy prowadziło Jadzię, córkę oficera-Cygana i dwie pozostałe kobiety.
Ja wraz z Entressem miałam wyruszyć po nich.
Wielkie dwuskrzydłowe drzwi w wyobraźni Natalii wyglądały zupełnie realnie. Przeciągnęła się leniwie i skierowała wzrok na własny rękaw. Ktoś szarpał ją od dłuższego czasu, ale dopiero odrywając się od lektury poczuła uścisk.


- Co zasiedziałam się? – zapytała pochylającej się nad nią kobiety.
- Nawet bardzo dziecko, oj bardzo – uśmiechnęła się pani Ludmiła. – Chyba przenocujesz dziś w ośrodku?
- Chyba powinnam – odrzekła. – A dziewczynki?
- Już dawno śpią.
- Nie próbowały zabrać książki?
Pani Ludmiła przecząco pokiwała głową.
- Zobowiązały mnie tylko, abym nie pozwoliła ci wynieść jej z tego pokoju.

sobota, 24 września 2011

O czym szepczą nietoperze????

http://fukang.pl/artykul,2,66,Anna_Teluk_-_Lenkiewicz_w_Slawnie_.htm
Ostatnie rozważania Wala Sadow na temat czasu, stały się dla mnie jak piękny ogród, w który ktoś przypadkiem wepchnął zagubioną, czy jeśli wolicie, rozbitą na tysiące części układankę w postaci mojej osoby. Wielokrotnie zastanawiam się nad czasem i przestrzenią. Czy jesteśmy i gdzie jesteśmy? Widoczni dla tych, co odeszli? A może raczej to my jesteśmy gdzieś obok, a teraz Oni zastanawiają się gdzieśmy się podziali.
Ten blog jest dla mnie jak ściana płaczu, z tą różnicą, że ja nie posiadam tego mokrego szaleństwa we własnych oczach. Czy ten film, który każdego dnia przetacza się przez wciąż sprawny zmysł wzroku, opowiada o mnie?
Kiedys byłam inna, mogłabym w tym miejscu zaznaczyć, ale czy byłoby to prawdą? Czym jest prawda? Subiektywną opinią jednostki na temat danego zjawiska, czy definicją ogółu nie do końca przecież sprawdzoną?
Czym jest czas? Zawsze rozważałam jego pewność istnienia...Czas, dni, miesiące, lata, czy choćby te kruszyny zwane godzinami...Dlaczego zawsze nam go brakuje?
Dlaczego wreszcie ja nie mogę raz pomyśleć nad tym, co powiedzmy na obiad zrobić...? Takie zboczenie moje. :D

piątek, 23 września 2011

Dla kogo warto?


Myslę nad każdym dniem, każdą sekundą od sześciu lat. Czy było warto? Czy zatracanie własnej wartości dało mi w efekcie coś wymiernego? Pochylanie głowy i unikanie wzroku, który jeszcze tak niedawno ogrzewał lodowate myśli? Czy w końcu ktoś mi odpowie dlaczego boli coś, czego wcale bólem nazwać nie powinnam? Niknę, powoli skutecznie każdego dnia budzę się z coraz większym poczuciem, że mnie nie ma. Skąd we mnie ta niepewność, przecież najlżejszy dotyk czuję na swoim ciele, smagam się z rozmysłem, aby udowodnić własnej świadomości, że jestem, tu, ja namacalna, wyczuwalna, wyśmiana, umęczona ale jestem na Boga. I choć nic nie umiem, o niczym wszakże nie mam pojęcia, jestem...Albo tylko tak mi się zdaje. Jak długo można walczyć? Czym jest właściwie walka, jeśli nie demonstracją siły? Czy trzeba oberwać konkretnie po mordzie, by czuć się pokonanym, poniżonym, upodlonym do granic wytrzymałości?
Czym jestem? Pytam po raz kolejny, a może raz powinnam inaczej postawić pytanie...Kim nie jestem? Dlaczego nie umiem żyć pod dyktando innych, choćby nawet nie wiem jak rozsądnie prawili o regułach? Każdy kolejny poranek budzi mnie tym samym drżeniem skrytego gdzieś pod warstwami ciuchów mięsiwa. Ta kobieta patrząca na siebie z niedowierzaniem, to ja? Hormony, hormony, hormony - tak powiedziałaby moja przyjaciółka, a co jeśli nawet ich już nie mam?
Ktoś kiedyś stwierdził, że życie zaczyna się po czterdziestce, moje skończyło się po trzydziestym roku życia, to teraz jest stanem przejściowym, czasem myślę, że Bóg zemścił sie na mnie i dlatego nie pozbawił mnie zdolności czucia. Współczucia, współodczuwania jest we mnie aż nadto, nadwaga - śmiało mogłabym rzec, znacie na ten rodzaj otyłości jakąś cudowną dietę?
A może ja znalazłam się w jakimś innym wymiarze? Być może przypadek zdecydował o mojej tu bytności, staram sie rozpoznać własne potrzeby i nic... Nie ma takich sytuacji, przecież do cholery nie mówię innym językiem, nie komunikuję się z otoczeniem za pomocą pisma klinowego, więc jak niby mogę oblekać się w tę psychiczną nicość. Alien na swoim własnym podwórku, czekam tylko na chwilę, w której mój własny pies wyszczerzy na mnie kły. Pewnie dopadł mnie jakiś rodzaj paranoi. znów uciekam w pisanie, tak, to mój azyl. Klawiatura tego małego, niemego ustrojstwa działa jak panaceum, a może powinnam w tym miejscu napisać: jak placebo? Czy kiedyś czuliście się podobnie? Jakby każda część was należała do innego człowieka?
Wstaję, normalnie podnoszę się z łóżka, ubieram i wraz z makijażem ubieram maskę, w zależności od nastroju jest to albo twarz klowna albo męczennika, a i mędrca udaję od czasu do czasu. Po jakie licho to robię? Nawet łzy już nie chcą mi lecieć, bo niby czemu miałyby obmywać obcą twarz i wtedy poddaję się tej muzyce, tak tej szwabskiej - jak ktoś zauważył - liryce, która tak dokładnie odarła mnie ze wszystkich póz jakie do tej pory udało mi się stworzyć. Posłuchaj, szanowny czytelniku, to jest żałość wydmuchiwana z płuc żałobnika, choć większość z Was pewnie stwierdzi, że to zwykła trąbka... Dla mnie z akordem wylatuje dusza, moja ważąca kilka gram dusza, fortepian zaś wyznacza jej szlak do przejścia, mimo gromów trafiających ją bezlitośnie przemyka pomiędzy zawistnymi oczami tak zwanych przyjaciół.
"Tyś mnie wywiódł z Ziemi Niczyjej do Domu Niewoli
Pamiętałam.
W starym dębie ukryty, bacznie śledziłeś codzienną depresję
I nie mam Bogów cudzych
szanuję matkę, poszukuję ojca.
Kazałeś z miłością
spójrz jestem Magdaleną z poobijaną twarzą i kamiennym oddechem"

czwartek, 22 września 2011

Ogłupiony

I nie wiedział, czy to jeszcze jego własna chora wyobraźnia podsuwa obrazy o tak wyrazistym nasyceniu, czy też może ta wijąca się resztką sił kamienista droga była realnym zjawiskiem. Nie, nie mógł przecież się zatrzymać. Uchwycił więc wybijające się ze skał zielone rękawy i podciągając na nich z trudem wspinał się wyżej i wyżej. Stała tam, widział ją skuloną na samym szczycie. - Jeszcze chwila - pomyślał i z coraz większą determinacją szarpał liche gałązki. Podniósł głowę i wtedy uderzyły go promienie przedzierające się przez krzewy porastające skalne półki. Niczym zaostrzone z niezwykłą starannością strzały wwiercały się w wypatrujące tej drobnej istotki oczy.
-Cholera - zawołał do siebie i gwałtownie potrząsnął głową. Przymknął na moment powieki i błogi taniec zawładnął całym ciałem, palce zaczęły zwalniać uścisk a delikatne listki obsypywały się z otwartych dłoni wprost pod stopy. Wszystko, co wokół wydało mu się takie lekkie, filigranowe, nawet osuwisko nabrało dziwnie puchowego wyglądu. - Pofrunę - wyszeptał i spojrzał pod nogi.- Rany!- wrzasnął kiedy jedna ze stóp ześliznęła się z kamienia i nader przytomnie złapał za nienaturalnie wykrzywioną gałąź chylącą się ku niemu.
Wyprostował się i śmiało ruszył w stronę wielkiej jodły pod którą jeśli go wzrok nie mylił schowała się Agata. Z daleka dokładnie widział jej sylwetkę, pokrytą delikatną mgiełką tysiąca złocistych promyków smagających nieśmiało smukłe ciało.
Nie było jej tam. Dreszcz niczym poranna kąpiel w mrowisku przywrócił mu trzeźwość rozbieganych myśli. - Była tu jeszcze przed chwilą - mruknął pod nosem i jakby na potwierdzenie własnych słów przylgnął do ziemi. Miał nadzieję, że choć ściółka nadal tętni jej ciepłem. Szorstkie dłonie smagały zieleń trawy w nadziei jakby na wyczucie najdrobniejszych śladów bytności kobiety. Nic tam nie było. Ale ta pewność, skąd wzięła się w nim ta niezachwiana wiara, że wreszcie ją odnajdzie. Nie ma takiej siły na świecie, która kazałaby zwątpić w cudowne odnalezienie żony.
Usiadł pod drzewem opierając zmęczone plecy o pooraną tysiącami drobnych tuneli korę. Czy one nie czują ran na własnej skórze? - pomyślał odwracając głowę. I ten gliniarz, przecież wyraźnie wczoraj powiedział, że są na tropie tego psychola.
To już dwa miesiące od zaginięcia Agaty. Tak, ona musi czekać na niego, gdzieś wśród tych skał w nieznanej pustelni z pewnością każdej minuty wzywa go na pomoc.

piątek, 16 września 2011


http://www.facebook.com/pages/Chory-chorszy-trup/201406676569493

"Chory, chorszy, trup".- Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz. Wydawnictwo Fu Kang.
Jestem mniej więcej (tak więcej niż mniej) w połowie, zbioru opowiadań i nie ma takiej siły bym ja, umysł zupełnie humanistyczny, nie mylić z humorystycznym, mogła nie podzielić się swoją skleconą tu i teraz opinią. Otóż nigdy, pod żadnym pozorem nie podejmuję się recenzji, w tym przypadku jednak, cholera nie mogę oderwać się od klawiatury.
Tak jak już wcześniej pisałam na FB postanowiłam również "wybrać swoją chorobę". Pierwsze opowiadanie pod takim właśnie tytułem, w swoich wpowadzających wersach nieco mnie zmyliło. Myślałam bowiem, że tu o jakąś psychodeliczną grę z samym sobą podmiotowi < hmm, "podmiotce" > idzie. Skąd, wizyta w Gabinecie Inspiracji to tylko taka gra wstępna. Zaskoczyło mnie zupełnie przypadkowe spotkanie i sadystyczne potraktowanie pytającego o godzinę, no i ta przesyłka. Pomysł kunsztowny, jak dla mnie lepiej nie można rozbawić i wystraszyć w tej samej minucie.
Tego przecież nadal mało. "Zabawki" - z czym Wam skojarzył się ten tytuł? Nie, nie kochani, jeśli myślicie, że dzieci to sama przyjemność jesteście w błędzie. Skomplikowana zagadka kryminalna, detektyw pociągający Danielsa, nie rzadziej niż ja nosem i naciągająca staruszki wróżka, myślicie, że wszystko w życiu już widzieliście? Jednak, zmienicie zdanie po przeczytaniu tego właśnie opowiadania.
A kto z Was uwielbiał Misia Uszatka i jego kołysankę śpiewaną przed capsztykiem? "Wysypisko" raczej tak łatwo nie da Wam zasnąć."Na wysypisku" rola pluszowego miśka może nas nieco zaskoczyć.
Do usłyszenia, wszystkim. W części dalszej będę pisać o "Wyłączności"

środa, 14 września 2011



No więc spotkanie autorskie za mną. Atmosfera przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Kto by się spodziewał, że można dać zalęknionej autorce tyle zadowolenia. Cokolwiek bym nie napisała nie jestem w stanie oddać tego, co tam się działo. Kasiu Szewczyk, Tomku Szewczyk jesteście wspaniali :)

poniedziałek, 12 września 2011

Aura

Przebudził mnie krzyk syna. Stał przed moim łóżkiem i trząsł się biedaczek.
- Burza! Strasznie grzmi - wycedził zdenerwowany.
Cholera, też sobie porę wybrał, tak mi się smacznie spało. Podeszłam do okna, na zewnątrz ciemność przetykana gasnącymi i zapalającymi się na powrót światłami ulicznych latarniami. Blaszany parapet odbijał atakujące go ciężkie krople ulewnego deszczu. - No tak, zaczyna się jesień - powiedziałam cicho i szturchnęłam delikatnie Młodego. - Idź do łóżka, środek nocy - palnęłam, jakby on nie wiedział, że pora do spania.
- Przecież wiesz, że nie zasnę - odparł bliski płaczu.
Pokój rozbłysnął potężnym strumieniem światła, a szalejący za oknem wiatr dobijał się do brzęczących szyb. Młody odruchowo przycisnął dłonie do uszu. Spojrzałam kolejny raz w okno, zapłakane szklane tafle, uniemożliwiały baczną obserwację okolicy.Wycie wiatru demonicznie przenosiło się wzdłuż okien. Gałęzie stojącego w pobliżu klonu machały mi w szaleńczym tańcu i kolejna smuga błyskawic zapaliła się przed moimi oczami, kilka sekund, huk kolejny raz wywołał dźwięczne odgłosy drgających szyb.
- Mama! - zawołał młody. - Połóż się ze mną.
Nie byłam w stanie oderwać oczu od zalanych ulewnym deszczem okien, nasłuchiwałam kolejnych wietrznych symfonii nadchodzących chwilę po uderzeniach pioruna.
- Mama - szarpnął mnie za rąbek koszuli nocnej. - Co tak się gapisz, przecież to straszne?
- Yhmm - wydukałam i ruszyłam za synem.
- Mama, mama wyłącz wszystko z prądu...- wyszeptał drżącym głosem i wskoczył pod kołdrę.
Leniwie złapałam wtyczkę wiekowego telewizora i bez zbytniej dbałości pociągnęłam. Mój syn miętosił się pod przykryciem. Nie byłam w stanie oderwać oczu od okien. Rany, huczało niemiłosiernie, a ja niczym otumaniona czymś istota pchałam się do okien. Liście z impetem opuszczały chylące się w rozmaite strony zmęczone gałęzie.Czerń wdzierała się w smugi światła mrugające z każdą chwilą słabiej. Usiłowałam dostrzec niebo, gdziekolwiek było zjednało się całkowicie z mrokiem spowijającym miasto niczym tajemnicza mgła. I znów ta melodia lejącego się strugami deszczu, ciężkie krople nachalnie pchały się do obitego blachą parapetu. Zupełnie niespodziewanie w głowę wdarły się idiotyczne wyobrażenia, jakoby te właśnie drobinki przepełnione wodą, jedna za drugą dokonywały swojego żywota u stóp skąpanych w nich samych okien.
Puknęłam się odruchowo w głowę i przysiadłam na brzegu łóżka, na którym przed momentem miętosił się Młody. Ucichło, pierwszy raz usłyszałam ciszę, znów dopadło mnie to dziwne uczucie. - Milczenie, nie mogło wróżyć niczego dobrego. - Intuicja, czy cokolwiek to było, nie zawiodło mnie. Naraz zrobiło się tak jasno, jakby wielka ognista kula zawisła nad miastem, chyba nawet najmocniejsza żarówka nie oświetliłaby pokoju tak intensywnie, zaczęłam liczyć po cichutku - jeden, dwa. - Trzy już nie było, istna salwa przetoczyła się odbijając od zapakowanego w pobliżu auta. Autoalarm wył niemiłosiernie przeraźliwie, a wszystkie szyby w mieszkaniu ponownie brzęczały jak szturchnięta z impetem taca pełna szkła. Młody w jednej sekundzie zerwał się na równe nogi i zawył.
-Uuuu, się boję mama, słyszałaś to?
Pokiwałam tylko głową
- Ty się nie boisz wcale? - zapytał zdziwiony.
- Czego mam się bać? - Spojrzałam przytomnie na syna.
- No burzy, a czego.
- E tam burza, przecież to tylko babcia w niebie swoje łóżko ścieli. - Odpowiedziałam i ułożyłam się obok Młodego.

Uwielbiam burzę.

piątek, 9 września 2011

Fragment jednego z rozdziałów książki, która ukaże się drukiem w 2012


           Wiatr, niesamowita wichura targała wszystkim, co tylko dało unieść się w powietrze. Ponad głowami fruwały liście, połamane gałęzie spadały z trzaskiem wprost pod nogi i ten zapach, stęchły, wilgotny jakby całe miasto zalewał odór wydostający się z dawno nieoczyszczanych studzienek. Natalia poprawiała kilkakrotnie czochrane, podmuchami włosy. To miasto zawsze było nijakie. Szare, bezbarwne. Złowieszcza aura i zagęszczone, ciemne chmury, sprawiające wrażenie jakby resztką sił utrzymywały się nad ziemią, dodawały posępnego wyrazu całej okolicy. Zło. Coś było takiego w tych wąskich uliczkach i odrapanych budynkach. Niewidzialne, niesłyszalne przekleństwo spowiło duże, ciemne bramy i wylewające się za nimi podejrzane podwórka.
         Posterunek policji mieścił się w jednym z takich mrocznych domów, odrestaurowanych kilka lat wcześniej.  Mimo dość wczesnej pory na zewnątrz panował półmrok. Uliczne latarnie rozświetlały mokre ulice. Policyjny neon z daleka bił w oczy.
Śmiało szarpnęła brązowe drzwi i po chwili znalazła się przed podłużnym okienkiem, dyżurnego.
   - W czym mogę pomóc? – Zapytał oficer w nienagannie leżącym mundurze.
   - Dziś rano wydarzył się wypadek. Jestem opiekunką chłopca, który ranił siebie w ośrodku. Chciałam się dowiedzieć, czy coś już wiadomo w sprawie. - Wyrecytowała jednym tchem.
Korpulentny rudzielec z wystającymi, kościstymi policzkami patrzył na dziewczynę uważnie. Przez chwilę nie wypowiedział ani jednego słowa. Przyglądał się podejrzliwie z niewiadomych względów, po czym równie niespodziewanie sięgnął dłonią pod blat regału ustawionego tuż pod szybą i przycisnął guzik. Zamek w drzwiach zabrzęczał, a dyżurny bez jakiegokolwiek pytania, poinstruował Natalię, do którego z pokoi, powinna się udać.
Szybko wbiegła krętymi schodami na drugie piętro i ruszyła szerokim korytarzem do wskazanego przez oficera pokoju.
 Stylizowane drzwi z błyszczącą, metalową klamką były lekko uchylone. Zapukała i delikatnie je pchnęła. Za jednym z trzech biurek siedział młody mężczyzna i wystukiwał coś na niewielkiej maszynie do pisania. Natalia wydawała się zaskoczona  widokiem.
   - Myślałam, że teraz wszyscy pracują na komputerach? – Powiedziała zaskoczona.
   - Jak widać do nas nowoczesność jeszcze nie dotarła – zaśmiał się i skinął głową w witającym geście. – Słucham? W czym mogę pomóc?
   - Dziś miał miejsce wypadek.- Bez zbędnych wstępów przeszła do rzeczy. - Pracuję w Ośrodku dla Ofiar Przemocy Domowej…
   - Chodzi o tego małego? – Policjant odpowiedział pytaniem.
   - Właśnie – popatrzyła smutno. – Co właściwie się stało?
   - Proszę, usiądź. – Wskazał ręką  krzesło stojące przy biurku. – Dlaczego interesuje cię to zdarzenie? – Zapytał.
   - Dlaczego? Cóż za pytanie? – Obruszyła się. – Pilnowałam tego chłopca, byłam z nim codziennie, więc chyba nie ma w tym nic nienormalnego, że chciałabym dowiedzieć się, co tam się stało.
 – To dziwna sprawa – stwierdził i ze stosu dokumentów ułożonych na blacie wyjął jedną z teczek. Otworzył ją i zaczął wertować kartki. – W sumie nic się nie wyjaśniło. Mały wbił sobie w brzuch coś ostrego. Być może był to nóż. Nie znaleźliśmy jednak nic w pomieszczeniu. Bardzo dziwna sprawa - zamyślił się. - Dziecko przez chwilę tylko było samo i w tym czasie znalazło coś, czym zrobiło sobie krzywdę. Ktoś jednak musiał ukryć przedmiot, którym mały to zrobił.
   - Kto miałby zrobić coś podobnego? – Zapytała. – I w jakim celu? Ten chłopiec był bardzo pilnowany, więc nikt obcy nie wszedłby do niego. Zresztą i tak nikt go nie odwiedzał.
   - Tym bardziej w pokoju powinno, więc znajdować się  narzędzie. Tymczasem przeszukaliśmy cały ośrodek i nawet kuchenne noże zostały wykluczone przez techników, jako przedmiot zranienia. Zabezpieczono wszystko, co teoretycznie mogło zadać takie obrażenia i niestety nic. Tylko jedna rzecz z tego wynika... - Kolejny raz zawiesił głos i spojrzał spod oka na Natalię. - Mianowicie, ktoś z ludzi obecnych w ośrodku zabrał ten przedmiot i wyniósł poza teren. Pytanie, kto i dlaczego? 
Zbłądziła myślami. Przecież powinna wiedzieć, gdzie jest to coś, co Patryk wbił sobie w brzuch. Zawsze potrafiła zlokalizować zagubiony przedmiot, zawsze... tylko nie tym razem.
   - Wszystko wydaje się takie zagadkowe. – Natalia przejechała ręką po biurku i zerknęła  na leżące na nim dokumenty. – A dowiedzieliście się, kim jest kobieta, która napisała kartkę?
   - Jaką kartkę? – Zagadnął oficer.
   - Zarekwirowaną przez was na miejscu – odrzekła cicho.
Policjant sięgnął skrawek papieru, przyczepiony spinaczem do jednej z luźnych kartek umieszczonych w teczce.
   - Mówisz o tym? – Machnął pożółkłą kartką. – To stary zapisek. Nie ma nic wspólnego ze sprawą, pewnie mały znalazł go gdzieś w starych książkach…
   - Przeciwnie – przerwała Natalia. – Patryk nie miał prawa tego mieć . Nie mam pojęcia jak się u niego znalazła?
   - O czym ty mówisz? – Mężczyzna z zainteresowaniem przechylił głowę i wpatrywał się w dziewczynę. – Nie miał prawa? – powtórzył.
   - To ja znalazłam ten fragment i jestem pewna, że nie wynosiłam go z domu. Jak więc znalazł się u niego? – Patrzyła z nadzieją na rozmówcę, oczekując odpowiedzi.
   - Hmm – westchnął. – Może schowałaś ją do kieszeni i wypadła, gdy zajmowałaś się chłopcem. To nie ma większego znaczenia. Nic nie wnosi. Jakiś bezużyteczny skrawek papieru. – Podparł twarz ręką i uśmiechnął się nieznacznie.
   - Myli się pan – stwierdziła dziewczyna. – To jest jakiś znak, podobnie jak to. – Natalia wydobywszy z plecaka zmiętą gazetę z doklejoną wcześniej fotografią prasową, rozłożyła ją przed oficerem. – Proszę się przyjrzeć uważnie.
Policjant rozprostował zagniecenia i zapalił lampkę stojącą na biurku kierując przy tym strumień światła na fotos. Kilka razy zastukał palcem w blat. Przewrócił stronę upewniając się, czy po drugiej nie ma kontynuacji komentarza znajdującego się pod ilustracją.
   - Miał wypadek? – Zainteresował się.
   - Nie, nie miał. Jakkolwiek to zabrzmi, Patryk nie uległ wypadkowi, choć z tej informacji wynika, co innego – powiedziała spokojnie i wskazała palcem na dalszy plan zdjęcia. – Proszę spojrzeć to kościół, zdarzenie miało, więc miejsce na tamtej jednokierunkowej, ale nie to jest najistotniejsze…
   - Poczekaj chwilę – rozmówca przerwał dziewczynie i podrapał się po głowie. – Gazeta jest sprzed dwóch tygodni, sprawdzę wszystkie wypadki z tamtego okresu i będziemy mieć jasność sytuacji. – Mężczyzna chwycił słuchawkę żółtego telefonu, nie zdążył jednak wybrać żadnego numeru. Natalia zaskoczyła go, bowiem kolejnym stwierdzeniem.
   - Coś panu powiem, kilka dni przed wypadkiem Patryka, to zdjęcie wyglądało inaczej.
   - Domyślam się, że stanowiło całość z gazetą. A dlaczego zostało z niej wyrwane?
   - Nie o to chodzi – ucięła pytanie nie udzielając odpowiedzi. – Patryk wcześniej stał przed tym samochodem i trzymał za rękę tego faceta. – Wskazała jednego z mężczyzn na zdjęciu.
Policjant nie skomentował ostatniego zdania wypowiedzianego przez Natalię. Popatrzył jednak zaskoczony i rozbawiony jednocześnie. Zmrużył oczy, a przez to zmarszczył krzaczaste brwi sprawiając, że zespoliły się na chwilę ze sobą, tworząc podłużny, niewiarygodnie gęsty zarost nad oczami. Wyglądał groźnie i ten grymas na ustach. Wydawał się być zdegustowany wypowiedzią dziewczyny. Odłożył słuchawkę z powrotem na widełki i ponownie zaczął bębnić palcami o blat zniszczonego biurka.
   - Nie wierzy mi pan?! – Zapytała odpowiadając jednocześnie. – Szkoda, bo tak właśnie było. Nie. Nie musi pan sprawdzać czy przypadkiem nie leczono mnie psychiatrycznie. Jestem zdrowa.
   - Wydaje mi się, że ta sprawa za bardzo cię pochłonęła – odrzekł spokojnie. – Pewne rzeczy mogą ci się wydawać inne niż w rzeczywistości. Słyszałem o takich przypadkach, to jest trauma pourazowa. Powinnaś odpocząć, może nawet skorzystać z pomocy psychologa.
   - Czy pan mnie słucha!? – Krzyknęła. – Nie odbiło mi. Szukałam pracy, mój przyjaciel kupił w kiosku gazetę i przyniósł mi ją. Oboje widzieliśmy fotografię w pierwotnej wersji, kilka dni później wyglądała już zupełnie inaczej i wtedy zdarzył się ten wypadek. Rozumie pan? Mój przyjaciel potwierdzi wszystko. Nie jestem zmęczona, ani rozżalona, ani nie wiadomo, jaka jeszcze. Mówię prawdę i mogę przyprowadzić świadka, który potwierdzi moje słowa.
Oficer wydawał się być zupełnie zbity z tropu.
   - Ale to jest fizycznie niewykonalne. Nie możliwe. Nie. Chyba, że… - urwał nieoczekiwanie i kolejny raz sięgnął po słuchawkę.
   - Chyba, że co? – dopytywała.
   - Zaraz. – Machnął ręką i przemówił do telefonu. – Znajdź mi wszystko na temat wypadków drogowych z udziałem dzieci – rzucił sucho. – Ostatnie dwa tygodnie. Czekam – ponaglił.
Zatrzymał wzrok na gazecie, raz po raz spoglądał, to na dziewczynę, to na notkę prasową.
   - Więc? – Wróciła do przerwanej rozmowy.
   - Możliwe, że ktoś celowo zamienił gazety. Trudne do zrobienia, ale nie niewykonalne. Ten twój przyjaciel? Dobrze go znasz?
   - Bezsensu. Niech pan wymyśli coś innego – obruszona dziewczyna przerwała dyskusję.
Zapadła cisza. Natalia rozglądała się po pokoju, znudzona. Ożywiła się po chwili na dźwięk telefonu. Policjant przysłuchiwał się informacjom udzielanym przez osobę po drugiej stronie telefonu zaskoczony.
   - To jakiś absurd – powiedział kończąc rozmowę  i skonsternowany zwrócił się do Natalii. – Nie było w ostatnich miesiącach żadnego wypadku z udziałem dziecka. Nie wiem skąd masz tę gazetę, ani jakim cudem znalazło się w niej to zdjęcie, ale ostrzegam cię, jeśli to jakiś żart oskarżę cię o utrudnianie śledztwa.
   - To nie jest żart. To dowód na to, że coś się wydarzyło i nikt nie umie tego wytłumaczyć.
   - Zostaw mi gazetę. Spróbuję ustalić, kto wykonał fotografię.  Jak tylko się czegoś dowiem odezwę się do ciebie. A gdyby cokolwiek nowego się zdarzyło albo przypomniało ci się coś, o czym zapomniałaś natychmiast daj mi znać. Dobrze? – Zapytał podając Natalii wizytówkę.
   - Jasne – odrzekła i podniosła się leniwie z krzesła.