sobota, 26 października 2013

Pustik dzidunegry

„Wędrowali my caluśkie życie. Nam trzeba było oddychać świeżutkim powietrzem. Dotykać miękkich dywanów tkanych przez bory i lasy. Podsłuchiwać echo i wiatru śpiewy, by składać akordy bliskie szumom liści strącanych na ziemię. Tak nas stworzył wielki los. Poddał nam najważniejszych pomocników konie nasze, byśmy śmiało mogli uwielbiać ziemię. Składali my więc caluski dobytek w wozy i przed siebie ruszali. Starszyzna zawsze wiedziała gdzie obóz rozbijem. Kto w namiotach sypiał będzie, kto się strawą zajmie, a kto do wsi wyruszy. W obozowiskach naszych zawsze radość się w korony drzew roznosiła. Tu nam się nowi rodzili, tu umierali najstarsi i tu nasze Romni ślubowali posłuszeństwo Romom.
Kochali my te nasze drogi nieprzebyte jeszcze i te co to nas do obozu wiodły. Tu zaraz po żniwach Kara ślubowała Ganiemu. Jakże piekne było ich wesele. Odświętne stroje, ognisko buchające do nieba i śpiewy do rana. Potem pospali my i gdy dzionek przebudził jak raz zaczynali na nowo. Bo weselić było czym.
Nowe członki taboru naszego rozmnażały klan.
Najpierw daj i dad Ganiego przychodzili w swaty do rodzicieli Kary. Przynosili gorzałkę a koniecznie czerwone przybranie na flaszce być musiało i przekonywali rodzinę Romni do ślubu. Przychodzili tak dni kilka, ale dad Kary czekał na propozycję lepszą od Ganiego. Majętna to była rodzina. Wreszcie dogadali się i dad gorzałkę otworzył a daj Kary jadło obstawiła. Wtedy wszystkie już wiedzieli, że do ślubu szykować się trzeba.
Przysięgę nad potokiem terno bechtałe złożyli jak to zwykle bywa. Potem ucztować zaczęli wszystkie.
I tak my żyli w zgodzie z naturą, póki nas ścigać nie poczęli.
Wielu z nas postradało życie. Nie wiedzieli czemu nam przyszło odchodzić w dołach, rowach i leśnych ścierniskach. Kiedyś dad tłumaczył, że z okazji odnalezienia w taborach rannych żołnierzy, co to nasi ich po lasach zbierali. Leżeli biedaki we krwi to trza ich było zabrać i życiu przywrócić. Toć nikomu my krzywdy nie robili. Kotlarzy najwięcej było na tamtych terenach, no i naszych, koniami handlujących. Zajmowali się wszystkie tym, co robić najlepiej umieli. Czasem szkapy na targ prowadzili, a czasem garki wyrabiali, które potem my do wsi nosili i za strawę wymieniali. Muzykantów też u nas dużo było i graniem się one trudnili.
Gadźe dobre tam byli. Zimą często my u nich chaty najmowali. Oni nam, a my im rodzinami w mrozy się stawali. Nasz dom, nasza matiery jak mówili tamci Gadzie. Jechali my wtedy do wsi bliskiej, było przed nami jeszcze trzech tabory, wtedy przed wurden wyskoczył chłopak wiejski. Machał, pokazywał jakoś dziwnie do nas. Wołali go wszystkie Wasia. Skrył się najpierw za drzewo, coś wciąż pokazywał. Popatrzyła na naszych kiedy terno rakl podbiegł do nas.
- Uciekajcie, szybko uciekajcie – Tak mocno ręce mu latały na dół i góra jakby osy go obległy w całości.- Tamci, wasi we wsi chcieli się skryć, nazisty ich złapali. Zabili wszystkie, zabili, a kogo nie złapali szukają po lesie. – Tak dziwacznie wyglądał, usiłował gadać po cichu ale my aż na wozach słyszeli. Jego buzia była całkiem jak parno gada , oczy za to inne baro drom .
- Gdzie one? – zapytał mamowy brat. – Gdzie Niemce? – powtórzył, bo Wasia, jakby mu kluch napchali, umilkł.
Las wyjątkowo zacichł, ani ptaka jednego nie słyszeli, ale ojciec rozpoznał trzask gałązek drobnych i rozprawiał, że pewnie nasi się kryli w zarośla.
Rakli rozejrzał się i pokazał na gęstwinę leśną naprzeciw nas. – Trochę waszych u nas we wsi skryło, ojciec ich do łaźni poprowadzili. – Nie wolno wam tam jechać, uciekajcie czym prędzej, wy nie widzieli, co robią z waszymi.
- Mów – papu chwycił rekles łagodnie za ramię i poprowadził do nasz wurden. Nakazał też naszym poschodzić z wozów i samym wieźć konie w drogę powrotną. Szli długo, a za nami wciąż słyszeli strzały. Tylko krzyki ucichli. Ciągle oglądała się, mogli za nami ruszyć przecie. Mieli te maszyny diabelne, warczyły one jakby sam czort silniki zapuścił. Co nam zrobić będzie jeśli i nas dopadną?
Dad uciszał każdych kolejno i co rusz sprawdzał czy my już bezpiecznie daleko. Ciemność na ścieżkę leśną opadała, a nam dalej nie wolno było zatrzymać się. Gdzieś my szli za Wasią, on nas prowadzić miał w kryjówkę inną.
Hałas jakiś posłyszeli. Papu przystał w miejsce i nakazał nam wszystkiem pod wóz wchodzić. Nastawił uszy. To jedna z naszych terne romni wracała z drugiej wsi, do taboru lezła.
-Kaj tu jas? – zapytał
-Me jov ade kher . Paśe amaro chatri - odpowiedziała i radośnie wskazała na drogę, z której zboczyliśmy. – Śaj łaćho iło śukar tato maro – zawołała zadowolona i podsunęła memu dadeske duży bochenek chleba.
- To od nich dziewczyna, znam ja ją– wtrącił Wasia. – Nie może tam iść, nie wolno wam jej puścić, umrze razem z wszystkimi. – Chłopak dreptał w miejscu. Wiedziała, że to zdarzyło się coś okropnego ale w tamten czas widok udeptującego nogami ziemię chłopaka wydał mi się taki śmieszny. Zakryła ja ręka twarz i zachichotała, co zezłościło ojca, dziadka, a nawet spokojną daj.
- Drom! – wrzasnął dad i nakazał oddalić się do wozu. A sam dalej wypytywał Romni.
Opowiedziała, że nazywa się Noncia i zmierza do swoich. Posłali ją do wsi, a nauczyła się już wróżyć dobrze, to miała jako zapłatę za wróżby przynieść jedzenia trochę. Uradowana była, bo jej dobrze zamysł poszedł i nie dość chleb ciepły gospodyni darowała, to jeszcze dorodną kurę w chuście owiniętą niosła. Wszystko sprawnie okryte, aby do skalania nie dopuścić, czyste strawy tylko do spożycia się nadały. Noncia więc starawszy się, aby brzegu podźi nie dotknęło. Tyle w niej szczęścia widziała, promienie w oczu obydwa niby słoneczko wstające i wtedy pomyślała, że ona bidulka nawet myśli nie miała, co zastanie.
- Tam ci wrócić nie wolno – Wasia na nowo przerwał starszyźnie, czym gniew ich wywołał ale nie baczył na to nawet. Na wielkim kamieniu przy koniach siadł i teraz my usłyszeli opowieść najgorszą.
- Dopadli ich już we wsi. Motory nadjechały z każdej strony, rany nawet nie wiem, czy to esesmani czy Wermaht. Był jeden z waszych, przywiązali go do płotu, a dłoń rozłożyli jego na żerdzi. Zapytywali o coś. Wrzeszczeli, ale ten ani pisnął. Czemu nie chciał im odpowiedzieć? – Wasia popatrzył na nas kolejno, chyba czekał aż mu kto odpowie, a przecież my nie wiedzieli. Nie było nas tam, dziękować jemu, że my nie zdążyli do swojaków dołączyć. – Jeden z żołnierzy miał taki długi sztylet i palec po palcu odcinał biedakowi, a on dalej nic. Nawet nie duknął słowa. Biały się zrobił tylko, krew zalała mu całą dłoń, Niemiec nie ustąpił, zamachnął się i uderzył ostatni już palec. Ale ten nie odpadł jak inne. Natrafił na kość, za pierwszym uderzeniem nie został odcięty. Chłopak osunął się na ziemię, a na to jak Niemce śmiechem buchnęli..Spojrzał ja na jego, tego co go Filip zwali. Chłopina miał zawzięty wzrok, zęby zaciśnięte. Cała twarz mu się grymasem pokryła, dalej w zaparte, zaciął się biedak. Naraz wymamrotał tylko: Devlale, zdik - tu pe amende - Okrzykami zagrzewali tego z nożem do silniejszego uderzania. Wzniósł wysoko ramię i olbrzymim ostrzem przeciął kość, słyszałem jak strzeliła, wtedy podszedł drugi. Psia kość a jak omijał kałuże z krwi, gadając coś do siebie. Chłopaczyna uniósł ledwo głowę. Przekrwione gałki z pogardą wbijał w żołnierza, resztką sił splunął pod nogi tamtemu i wtedy Niemiec zagłębił bagnet w jego brzuchu. Najpierw słabo, potem mocniej aż pchnął z całej siły. Ktoś wołał Filip ale nie widział ja kto. Jedna z waszych kobiet opadła na ziemię. Twarzą przywarła do piachu i coś po waszemu gadała, głową poczęła uderzać i zawodziła niemiłosiernie. Chciałem uciec ale schowany za balią nie miałem jak się poruszyć. Patrzał ja dalej i sam sobie dziwuję, że wytrwał, nie pisnąwszy nawet – Chłopak znów patrzał na papu i starszych jakby szukał w nich wytłumaczenia dla siebie, dla swojego strachu, czy odwagi, bo ja sama przestała rozróżniać, które to z nich było. – Niemcy zajęli się resztą taboru. Chwycili dwie młode Cyganki, miały po kilkanaście wiosen. Zaczęli zrywać im kwieciste spódnice, bluzki. Wszystkie patrzyli jak zupełnie goluśkie wiły się pod bandą żołnierzy. Kobiety wasze odwracały głowę, a chłopy wyrywne do walki. Niemce broń przeładowali i trzymali wszystkich na muszce. Tamte świnie co raz zmieniali się miejscami, a dziewczyny już nawet krzyczeć przestały. Ledwie życia jeszcze w nich było, wrzucili je w dół i dobili. Ja już nie chciał na to patrzeć ale nogi wrosły mi w ziemię chyba, bom ruszyć nie zdołał. A najstraszniej to te małe dziecko, co stało przy kobiecie, pomyślał ja przy matce. Cały rząd pod automatami trzymali, wtedy jeden z żołnierzy chwycił dzietki za rękę i pociągnął. Kobieta próbowała chłopca złapać i przesiłować z Niemcem. Dostała w twarz z rączki pistoletu, bardzo krwawiła, dalej starała się wyrwać dzieciaka. Jeden jedyny strzał padł, tylko jeden. Bez ruchu padała na ziemię, nawet oczy nie zdążyły jej się zamknąć. Ciągle patrzyła a gdyby nie ten otwór pośrodku oczów i struga krwi z niego, pomyślałby ja, że upadła i ogląda co robią. Może to lepiej, że nie widziała? – sam siebie zapytał i wstrząsnął dziwnie. - Dziecko powlekli dalej kilka kroków i wrzucił jeden do studni, przy głośnym śmiechu innych żołnierzy, wtedy już długo nie trwało. Seria z automatu i wszyscy, których wcześniej nie zabili leżeli już martwi.
Wasia zakrył buzię w rękach i westchnął głęboko – Wtedy ojciec powiedzieli, że do nas zjeżdżają jeszcze dwa tabory i kazał mnie biec ile sił w nogach, by oba zawrócić. Drugiego już ja nie spotkał, tylko wy tu byli. Tylko wy – powiedział tak jakby siły mu wyszli i przetarł rękawem błyszczące czoło.
Przypomniała ja sobie wtedy, że Noncia wracająca do swoich musiała tam rodzinę stracić, obleciała oczyma po wszystkich ale nie znalazła jej.
- Łaćho Dewłes! – krzyknęła, opamiętawszy się, że Romni nie ma.
-So? – zapytał papu, zalękniony.
- Noncia, yoy naszikeripe .
- Kada ? – zapytali oba, dziadek i dad. Oni taborem naszym dyrygowali, jako starszyzna byli wszystkiem pierwszym.
Ruszyli na poszukiwania. Ciemność była już blisko veshos . To było ładne, chodzili po drodze. Szara chmura opadała na krzaki i obmywała je z ciepłego dnia. Naprzód ręki się robili mokrawe, a zaś cała ja z kropelkach malutkich. Pachniało z oddali igłami i liści zwilżonymi. Jak zadarła głowę to zobaczyła koniuszki drzew przecudnie bujające wstążki mgielnej pani. Przykrywała umęczone ręce drzew rozmaitych i pewno głaskała ich serca wstrząsane płaczem i konaniem naszych.
A wszystko się zgadzało. My znów słyszeli sowy krążące w zapadającej ciemności. Dusze naszych zabierali do nieczasu. Pohukiwali prowadząc w stronę im znaną, gdzie kopany dół Cyganów martwych gościł.
Papu pierwszy z nas odnalazł Noncię. Siedziała na pniu ogromnym i płaczu zatrzymać nie umiejąc, w głos szlochała. – Daj, moja daj - szeptała. Dziadek pokiwał głową z politowaniem. Pocieszyć się starał i o naszych schowanych przez Gadziów powiedział cicho. Obiecał jak sprawy przycichną, wrócimy ocalałych odnaleźć ale teraz zbierać nam trzeba było. Nońcia od tej pory stała się członkiem naszego taboru. Była ona piękna dzieweczka. Włosy sięgały pasa jej spódnicy, a całe plecy okrywały loki, tak pozwijane, jakby na papierkach specjalnie na to szykowanych kręcone. Ciemne oczy błyszczały ujmując samemu słońcu ostrości.
Nie było czasu na postoje, ruszyli w drogę, którą nam Wasia wyznaczył. Nasze starsze pytali skąd we wsi Niemce się wzięli i dlaczego naszych ubili. Przecież nie mordowali tak sobie, nikt nie zabija bez powodu. Rakli gadał, co mu ojciec powiedzieli, ktoś wydał, że na mroźną porę do Górki zjada tabory i jak każdego roku po chatach będą rozrzuceni.
- A no i dobra, ale my zawsze do Górki zjeżdżali, zeszłej zimy i jeszcze wstecz – dziadek nie pojął, co w tym innego, że my zjechać się mieli. Tak robili od roków wielu, nikto nas za to nie zaaresztował.
- Ale rozkaz wydali Niemce, by wszystkich waszych i żydowy naród do oddzielnych osad wywozić i to temu tato mówi wszystkich pojmać muszą.
- W kibini mater – zaklął papu. – Może jaki występek nasi popełnili, że ich nazisty gonili. Baro Dewłes, toż nie łapie się psa za to, że po wsi za kotem gania? – Dziadek nie dowierzał, Wasia tylko ramionami wzruszył, dowodząc prawdomówność swoją.
Trzeba nam było kryjówkę znaleźć dobrą. Las już bezpieczny się nie zdawał ale tylko w nim my skryć się umieli. Kierować się mięli ku Generalnej Guberni. Granica trzy dni drogi, a nam tam miało bezpiecznie być.
Noncia wracała do siebie. Moja daj mówili, że jej trzeba zajęcia poszukać. Nie mogła rozpamiętywać śmierci swoich, to i my jej ciągle coś naleźć próbowali. Kara – mamowej pheń raj – uczyła we dwie nas z tęczówki oka wróżyć. Trudna to była sztuka. Nie to samo co karty. Kara być nam łaćho sikajaszi . Siadywały my przy wudenach i najsamprzód patrzyli w oka nauczycielki, a wiedzieli, że wróżba to cala buzia. Jeżeli same oka obejrzeć to zmylać mogą. Nam potrzeba umieć z rysów ocenić manuszalo . Noncia całe dnia o jednym fukawaw tuke . Musi do miasta, musi na kolei prace znajść. Miała ona wszystko obmyślone, zazdrościła ja jej, oj mocno chciała jak ona coś móc robić. Romni nie wolno się sprzeciwić starszyźnie. Noncia i nie stawała okoniem czym gniew mogłaby wywołać, a nawet skalanie i wykluczenie. Nie wolno przeciw romanipen wystąpić, a Noncia dobrze obmyśliwszy plan wszystko zgodnie z prawem zamyślała. Roków jej było chyba z szesnaście. Nie wiedziała ona dokładnie kiedy rodzona została. U nas to już dorosła i za mąż iść mogła.
Dotarli my do miasta prawie i tam Noncie zostawić musieli. U ludzi schronienie dostała. My ruszyli dalej.
Na Lublin nam kierować było trzeba. Wszyscy nas bali, Gadzie już nie chcieli Cyganu pomagać. Wszystkie wiedzieli, że my na przeklętych jesteśmy. Musieli bocznymi drogami wędrować, by w leśnej gęstwinie niewidzialnym się stawać. A i dobry pan bór nie był już bezpiecznym jak kiedyś. Co i rusz my słyszeli o naszych zabitych jak zwierzę, i na pastwę losu rzuconych. Gdzieś między krzakami ich krew nawoziła mchy żółknące przed zimą.
Nie łatwo było znaleźć gospodarzy chętnych do najęcia chaty ściganym jak my. W Generalnej Guberni trafili my na Gadziów kryjówki w lesie mających. Oni żołnierkę uprawiali i przeciw Niemcom spisek knuli. Wasyl chciał do nich. Papu mu bronić już nie mógł, bo Polskę kochali my jak macierz najdroższą. Nasze Romy i Gadzie w mundurach razem do jadła siedli i dysputy długie toczyć poczęli.
Nastał dzionek, a my dalej w namiocie siedzieli. Wyszła ja, by powiewu świeżego zaczerpnąć i do wioski najbliższej wespół z Kara po prośbie ruszyć. Nasze zapasy pokończyli się dość dawniej. Musieli my takoż handel wymienny prowadzić. Dad przyszykował teya by zapłatą za jadło były. Ja miała dwie sztuki i Kara to samo. Gadzie zawsze cenili nasza robota i zamiany my często robili. Na koloni wsi już my dowiedziały się, że na sołtysa nam uważać potrzeba. Manuśni napotkana przy pierwszej chacie, samo zło o nim gadała. Dobra pani z niej była. Dzban mleka, nie zabrawszy tev podarowała, a w parno chusta owinięty maro dołożyła.
- Z Bogiem – pożegnawszy nas powiedziała.
Kara jeszcze tuzin jaj po drodze zebrawszy ponagliła do powrotu.
Nim wrócili my do obozu nasze Roma już zasadzkę na Niemca szykowali, a daj mi powiedziali, że my wszystkie na Panienkę Czarną sowlaxad`om musim , że nasze bracia Gadzie wydane nigdy nie zostaną. Papu bał. Roben, Hektor wszystkie one pomagać chcieli żołnierzom leśnym. Czekali na powrót naszych i tych co z nimi do jadła siadali. Trzy dni ich widać nie było.
Wrócili, a cali obdarci i wytaplani byli. Ale taka radość w nich wielka. Podeszli cicho pod strażnicę we wsi. Wartowniki musieli ich zobaczyć Roben z Hektorem zaczęli w te psubraty kijami rzucać i krzyczeć głośno. Kiedy te się zbliżali by ich złapać nasze uciekać zaczęli, a wszystkie wiedzieli, że z naszymi w lesie nie wygrają. Niemce, gonili nasze między drzewami znikające, wtedy do ich zakradli się bracia leśne i caluśką prawie broń wynieśli.
Hektor snuł opowieść, że nawet gąszcz im pomagać musiał, bo one tak szybko uciekli, a Niemce to wciąż upadali pod gałęźmi krzaków.
Ten Hektor to taki ładny był. Ja to myśleć zaczynała, że to swój z nim tabor założymy i będziemy wędrować dniami, a jak słonko zachodzić zacznie siądziem w jego cieniu i pocichutku śpiewać będziem.
Hektor nie zawracał sobie mną głowy, jemu teraz wojowanie tylko było ważne. Leśne ludzie wszystkim naszym stali się nową rodziną. My nie mieli zwyczaju z Gadziami wespół do jadła siadać. To się zmieniło. Przy jednym ogniu się ogrzewali i z jednej miski jedli.
Ale i tu my dłużej zostać nie mogli. Te zabiegi naszych i Gadziów sprawiali, że Niemce deptali nam po pietach. Ruszyli dalej, a noce już zimne całkiem się stawali. Ciężki to czas nastał.

piątek, 20 września 2013

Książki Oli: NIE MA DLA MNIE TEMATÓW TABU - Rozmowa z Anną Telu...

Książki Oli: NIE MA DLA MNIE TEMATÓW TABU - Rozmowa z Anną Telu...: Jak się zaczęła Twoja przygoda z pisarstwem? Czy to była typowa droga – zawsze  marzyłaś o tym, by pisać – czy raczej życie Cię do teg...

wtorek, 3 września 2013

LiteraTura 2013 - o czym My, o czym Oni?

Od chwili wejścia do Parku Staromiejskiego uległam jakiemuś złudzeniu, że wydarzy się niezwykła rzecz. Razem z Kasią Szewczyk (na zdjęciu za mną) postawiłyśmy na rozmowę z młodymi. Idąc w stronę fontanny zauważyłyśmy grupkę oblegającą kilka ławek. Minęłyśmy ich i nieco dalej rozłożyłyśmy koc. Pogoda była piękna, w koszyku kilka kanapek - piknik właśnie się zaczął.
Młodzi bacznie obserwowali nasze poczynania. Olśniło mnie i zaproponowałam Kaśce, byśmy wmieszały się w grupę, a nóż coś z tego wyjdzie. W końcu po to tam przyszłyśmy. Chwilę później byłyśmy przy nich. Kasia bez najmniejszych oporów zajęła miejsce na ławce między chłopakami, a ja stanąwszy za ich plecami zadałam pierwsze pytanie: " Czy czytacie książki?" Zgodnie w zasadzie przytaknęli i w ten sposób została zapoczątkowana dyskusja. Na pierwszy ogień temat fantastyka i powieści grozy. Ciekawych rzeczy się dowiedziałam. Tolkienowskie powieści nie są aż tak podziwiane. Młodzież woli Kinga, o Sapkowskim też chętnie rozmawiają, jednak na tym polu najwięcej entuzjazmu wzbudza Jakub Ćwiek. Jedyna dziewczyna w grupie opowiedziała anegdotę z nim związaną. Pewnego dnia ujrzała Jakuba Ćwieka w kafejce i postanowiła się przysiąść. Bała się, że zostanie uprzejmie wyproszona przez Pisarza, jednak ten docenił jej towarzystwo i rozpoczęli rozmowę. Studentka była bardziej przejęta faktem, iż nie została przegoniona niż samą konwersacją. Spotkanie wspomina bardzo miło.
Jeden z wyróżniających się szczególnie uczestników - Staszek poprowadził dyskusję w kierunku anime. Tu zaskoczenie dla mnie, wiedza mocno ograniczona, ale spokój mnie błogi ogarnął bowiem z odsieczą przybyli moi dzielni koledzy: Krzysiek Pochwicki, Szymon Adamus i Marek Dryjer. Zadziwiające, w jednej chwili park stał się istnym klubem dyskusyjnym. Przy okazji rozmowy na jaw wyszły pewne fakty - ów Staszek sam pisze opowiadania z pogranicza wielu gatunków. Od Anime zawędrowaliśmy do krainy tolerancji. Jak przy tych okazjach bywa na pierwszy rzut homofobia. Cóż temat trudny ale uprzedzeń nie wykryłam. Staszek wprawdzie zaskoczył nas po raz wtóry zbaczając z tematu o homoseksualiźmie na poprawność dziedziczenia genów ale wymiana zdań okazała się być wielce łakomym kąskiem.
Przyszła pora na temat ciężkiego kalibru - Romowie. I tu się zaczęło. Część grupy "nie miała nic" do tej grupy społecznej, część wypowiadała się krytycznie. Z kluchą w gardle postanowiłam jednak pociągnąć wywód.
W pierwszych słowach usłyszałam tradycyjne jak dla mnie zdanie "Cygan dwa razy okradł kogoś z mojej rodziny". Zapytałam więc czy czegoś podobnego nie zrobił nigdy Polak. Tu już odpowiedź nie była taka oczywista. Chwila zastanowienia i potyczka słowna przeciwników z - nazwijmy ich - "tolerującymi". Ważne było jedno, wygłaszając własne zdanie wszyscy zachowywali się nienagannie. Żadnych kąśliwych uwag, złośliwości itp wtrąceń. Opanowanie całkowite. Rozpoczęłam więc swą opowieść o Cyganach od prostego pytania: co wiemy na temat historii Romów?
Jedyna dziewczyna w grupie - piękna i niezwykle inteligentna - słyszała, że wywodzą się z Indii, nic więcej jednak nie była w stanie o nich powiedzieć. Rozpoczęłam od wędrówki. Słuchali w milczeniu, gdy jednak doszłam do lat okupacji - wyraźnie byli poruszeni. Dość opisowo, zdaje mi się, przedstawiłam studentom egzekucje oraz sposób ich wykonania w trakcie schwytania taborów. Nie komentowali słuchali w milczeniu, gdy jednak opowiedziałam o sposobie zabijania cygańskich dzieci, rozbrzmiały głosy oburzenia. Wtedy opowiedziałam o gettach - nie mięli pojęcia o tej formie izolacji, chyba nawet nie zdawali sobie sprawy, że w gettach przebywał jeszcze ktoś prócz Żydów.
Wspomniałam też na koniec o sytuacji Romskich dziewcząt w dawnej Czechosłowacji w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Byli faktycznie wstrząśnięci. W pewnym momencie ktoś z grupy zapytał mnie dlaczego nic o tym nie wiemy i czemu nie umiemy się z nimi porozumieć. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: "Dla nas dom jest przestrzenią, dla nich przestrzeń jest domem, który myśmy im odebrali".
Dobiegała 16.00 musieliśmy opuścić park. Pożegnałam się z młodymi ludźmi, a ktoś z nich zapytał czy mogą iść z nami? Poszli w dalszą trasę ulicami Wrocławia po naszych śladach, co rusz pytając o kulturę Romów.
Ożyła nadzieja na dialog. Młodzież jest spragniona takiej wiedzy tylko trzeba im zapewnić stały do niej dostęp. :)

sobota, 3 sierpnia 2013

Drugi pokład

Biegła. Ile sił w nogach goniła nie bardzo wiedząc, w którą stronę. Nie było czasu na zastanowienie, gdzie powinna ruszyć. Szaleńczy bieg na oślep. Nie odwracała się, nie mając pewności czy za chwilę to, co było za nią nie skoczy do gardła. Trzask łamanych z impetem gałęzi sygnalizował, że ucieczka nie jest najlepszym rozwiązaniem, a już na pewno nie daje szansy wygranej. Jeszcze jednak próbowała, być może gdzieś zza zarośli cudownym trafem wyrośnie przed nią, schronienie. I nie ważne czy będzie to jakieś domostwo, jaskinia, czy może świetnie zakamuflowana półka skalna.
Kosmyki długich, posklejanych od potu włosów spadały jeden po drugim na opuchnięte oczy. Wstrząsała głową, by przywrócić je do porządku. „Byle tylko się nie przewrócić” – pomyślała. Las nie był wcale tak mocno zarośnięty. Przeciwnie, wyglądał jakby całkiem niedawno przerzedzono go specjalnie na tę okazję. Spomiędzy wysokich jodeł i świerków dumnie wyrastały potężne skały.
Cisza. Nieoczekiwanie zapadła cisza. Tylko w górze wciąż roznosiło się złowieszcze skrzeczenie dużych, czarnych ptaków. Przystanęła i rozejrzała się uważnie. Drzewa, jedynie one kołysały się przy samych wierzchołkach. I te ptaki. Skąd się wzięły i czemu tak dziwnie skrzeczały? Wielkością i barwą zbliżone do pospolitego kruka, jednak krótki, spłaszczony dziób i coś na kształt spiczastych uszu, osadzonych tuż nad wyłupiastymi oczami, czynił je bardziej podobnymi do nietoperza. Krążyły nad drzewami w jakimś szaleńczym tańcu. Co rusz, któreś ze skrzydlatych stworzeń ślepło chyba, zniżając, bowiem lot niespodziewanie uderzało w drzewa i jedno za drugim padało u stóp dziewczyny.
Odskoczyła widząc kolejnego ptaka lecącego wprost na nią. Cały las wirował.
- Dokąd teraz – powiedziała do siebie. – Co to ma być? – Przykucnęła i spojrzała na stworzenia leżące bez ruchu. Czarne lotki wyrastały z czegoś, co wyglądało na poprzeczne, grube wyrostki. Wysunięte poza trójkątną głowę oczy miały eliptyczną źrenicę, a spłaszczony dziób sprawiał wrażenie jakby rozlewał się wkoło głowy. – Brrry – Wstrząsnęło nią. Z obrzydzeniem kopnęła jednego z latających potworków i ruszyła przed siebie. Dopiero teraz poczuła ból tuż nad kostką. Przebiegła wzrokiem pobieżnie. Niewielka rana i strużka krwi sącząca się w kierunku stopy.
Wciąż panowała cisza.
Powoli zapadał zmrok, nadal jednak nie zauważyła śladów mogących naprowadzić do ludzkich siedlisk. Surowa dzicz i co najdziwniejsze również żadnych przejawów obecności zwierząt. Zachodzące słońce rozrzucało ostatnie promienie między gałęziami powodując dziwny dla oka widok. Jakby szeroki pas światła pocięty został na szereg drobnych nitek.
I nagle spod wysuszonych igieł, wyściełających porośniętą mchem ziemię, dostrzegła okrągły właz. Opadła na kolana i ręką przetarła metalową klapę. Nie było łatwo ją podnieść, a kiedy wreszcie to się udało uderzył w nią silny podmuch wiatru.
Spojrzała w dół. Nie była w stanie niczego dostrzec przez białe, oślepiające światło bijące gdzieś z głębi ziemi. Pospiesznie złapała najbliżej leżący kamień i wrzuciła go nasłuchując odgłosu uderzenia. Kilka metrów w dół i głuchy łoskot. – Nie jest tak wysoko – stwierdziła i po omacku opierając stopy na czymś, co mogło służyć za schody niknęła z powierzchni.

Cała osada wraz z uderzeniem miejskiego zegara gromadziła się w szynku. Od roku każdej stopnicy, która stanowiła ostatni dzień tygodnia, zbierali się w gospodzie, aby wysłuchać najnowszego raportu Komendanta Obrońców Wyzwolonych. Kobiety, mężczyźni i targane przez nich potomstwo zajmowali miejsca, gdzie tylko się dało.
Cała wioska poorana była drewnianymi rusztowaniami, ustawionymi nad szybami, stanowiącymi źródło utrzymania mieszkańców, ale też schronienie przed dziesiątkującymi okoliczne siedliska mieszańcami.
Nikt w zasadzie nie wiedział skąd się wzięły w okolicznych lasach, ani z jakiego rodzaju krzyżówki powstały. Stwory były niezbyt wysokie, ale dobrze umięśnione. Całe ciało mieszańców pokryte jakby zlepkiem rozmaitych łusek, głowa szeroka, osadzona bezpośrednio na masywnych ramionach i pochylona sylwetka. Pościgi przeprowadzały zawsze w grupie oddzielając uciekającego od reszty, porywały go, a gdy uciekinier tracił świadomość jeden z nich zaciągał go w głąb lasu i natychmiast wracał do stada.
Nigdy nie znaleziono szczątek uprowadzonych, nikt też z żyjących nie wiedział, gdzie jest siedlisko mieszańców, ani jak owe bestie zlikwidować.
Czas, jaki z nimi się zmagali mieszkańcy osady mierzyli w obiegach, które stanowiły okres trzydziestu dni.

Heremus – komendant straży - wskoczył na drewniany prosty stół i chrząknął głośno, chcąc uciszyć szemrających wieśniaków.
- Horda potworów napadła na Olczykańskich Braci. Porwano córkę tamtejszego Komendanta i dwunastu innych miejscowych. Nadal nie wiemy jak się przed nimi bronić.
- Ogniem – krzyknął ktoś z tłumu.
- Sprowadźmy kapłanki – rzuciła głośno z kąta gospody Amiza. Kobieta straciła męża trzy obiegi wcześniej. Od tej pory przywdziała mężowskie odzienie i podczas każdego następnego najazdu mieszańców razem z Obrońcami Wyzwolonych strzegła ludności.
- Kapłanki nie chcą się wtrącać do naszych spraw – odpowiedział Heremus.
- Musimy je przekonać, by zechciały – dodała.
- Jak możemy to zrobić? – zapytał. – Próbowaliśmy Amizo. Dobrze o tym wiesz. Próbowaliśmy.
- Trzeba coś zrobić Heremusie! – krzyknęła i uderzyła pięścią w stojący nieopodal stołek.
- Amizo! Odkąd wyzwoliliśmy się spod władzy kapłanek nie zrobią nic, aby nam pomóc. Masz pomysł, proszę przekonaj je, by po tym jak zostały wypędzone z wioski, wróciły i ocaliły mieszkańców.
- A gdyby uprowadzić Lewinę? Właściwie to ona jest nam potrzebna. Jako jedyna potrafi przecież nadać Sekuntowi moc sprawczą.

Kilkadziesiąt obiegów wcześniej wsią władała Lewina i jej cztery siostry. Nazwano je kapłankami Sekunta, ptaka o niezwykłych zdolnościach. Mówiło się we wsi, że jako ośmioletnie dziecko najmłodsza z sióstr znalazła olbrzymiego, latającego stwora. Miał srebrzyste pióra i piękne modre oczy. Zakrzywiony dziób podobny do orła. Siedział na jednym z krzaków i popiskiwał cichutko. Lewina podeszła do rannego stworzenia i chciała go opatrzyć. Ten spłoszony najwyraźniej niczym feniks obrócił się w popiół, a dziewczyna dokładnie całe prochy zgarnęła do chusty i zabrała do domu.
W chacie będąc przesypała do cebrzyka i śpiewając żałobną pieśń zapłakała, chcąc łzy otrzeć zadrapała się pierścieniem darowanym przez ojca i gdy kropla krwi skapnęła do naczynia, popioły zatańczyły, układając się od nowa w przepięknego, skrzydlatego stwora. Tuż za nim stanął drugi i jeszcze następny, aż uzbierało się ich osiem, dokładnie tyle, ile lat liczyła dziewczyna, a każdy obrał sobie jedną gałąź na otaczających wioskę drzewach i strzegł jej bezpieczeństwa. Po każdych dwunastu obiegach, kiedy Lewina doliczała następny rok do daty urodzenia, przybywał kolejny cień Sekunta i zajmował obok braci.
Lewina wraz z siostrami opiekowały się ptakami i zostały nazwane kapłankami Sekunta, takie imię, bowiem wyryło pazurem ptaszysko na drewnianym cebrzyku.
Siostry jednak szybko zaczęły wykorzystywać swoją pozycję w osadzie i wreszcie przepędzone zostały po ogólnym buncie mieszkańców.
- Uprowadzić Lewinę? – zapytał jeden z obrońców. – To niedorzeczne. Jeśli ktoś zbliży się do kapłanki Sekuntowy legion rozszarpie go na strzępy.
- Chyba, że znajdziemy sposób, by Sekunt znów obrócił się w popiół. Zbierzemy wówczas wszystkie prochy i odtworzymy ptaszysko tak, jak zrobiła to Lewina.
- Amizo, nie wiemy czy opowieści Lewiny były prawdziwe. Nawet gdyby, jak uda nam się spłoszyć ptaka tak, by zostały z niego tylko popioły? – zapytał Heremus, chcąc jednocześnie wybić z głowy kobiecie pomysł, który uznał za niedorzeczny.
- Lepsze to niż czekać na kolejny atak mieszańców. Jeszcze kilka obiegów Heremusie, a z osady zostaną jedynie puste chaty. Nie mamy wyboru.
Wśród mieszkańców zawrzało, większość przyznała rację kobiecie mając świadomość, że plan ten jest ostatnią deską ratunku.
- Głosujmy! – wykrzyczał Heremus ze złością. – Kto jest za planem Amizy?
Zdecydowana większość tubylców uniosła ręce do góry. A wahający się spoglądali na entuzjastów i po krótkiej chwili również wyciągali ramiona. Nikt nie musiał liczyć głosów, wiadomym było, że Amiza zwyciężyła.
- Dobrze. Pozostaje tylko pytanie, kto ruszy na poszukiwanie Lewiny?
- Mój pomysł, więc ja idę – rzekła Amiza.
- Sama nie przedrzesz się przez las. Musisz wyjść na Drugi Pokład, jeśli ci się uda dotrzeć na górę, nie przebrniesz sama przez terytorium mieszańców. A kapłanki osiedliły się przecież na jego skraju, potrzebujesz przewodnika i brata do walki.
- Nie. Nie mam prawa narażać nikogo. To mój pomysł. Wyruszę nim dopłynie blask świeżego słońca.
- Ruszymy więc w parze – oznajmił Heremus i nakazał osadnikom powrót do zajęć.

Pierwsze nieśmiałe promyki słońca budziły zaspaną wioskę. W zagrodach dzień zaczynali niemal wszyscy osadnicy. Trzoda i drób otrzymywały właśnie pierwszą porcję pożywienia. Mosiężny dzwon wybił pełną godzinę rozpoczynającego się zacznika – pierwszego z siedmiu dni nowego sektetu.
Amiza jeszcze ciemną nocną porą rozpoczęła przygotowania do wyprawy. W skórzany, ręcznie wykonany plecak upchnęła czyste pocięte na równe kawałki płótna, na wypadek, gdyby któremuś z nich trzeba było opatrzyć rany. Gruby powróz, skręcony wymyślnym splotem z kilku cieńszych lin przepasała przez ramię, a uchyliwszy kilka desek z podłogi sięgnęła misterny sztylet i raki do wspinaczki na półki skalne prowadzące wprost do włazów.
Podejrzewała, że Drugi Pokład był naszpikowany pułapkami zastawianymi przez mieszańców. W zasadzie nikt nie wiedział, co czeka na nich na górze. Nie było w okolicy nikogo, kto wyruszyłby w podobną przeprawę i powrócił z niej żywy.
Heremus od kilku minut czekał na kobietę przy miejskim szynku, a wraz z nim, całkiem spora grupa osadników. Osadnicy podekscytowani wyprawą komendanta i Amizy przybyli licznie, by odprowadzić śmiałków w góry wiodące do włazów Drugiego Pokładu.
- Znajdziemy go – rzuciła Amiza na pożegnanie.
- Ruszajmy! – ponaglił Heremus.
Skały i półki stanowiące schody do świata mieszańców wyłoniły się zza wysokich, iglastych drzew. Szybko zniknęli w zaroślach.
Wspinaczka nie przysporzyła im tyle problemów ile się spodziewali. Dość szybko wdrapali się na ostatnią z kamiennych wypustek, a z niej do obszernej jaskini.
Heremus wydobył zza pasa nóż myśliwski i począł zeskrobywać nim warstwę mchu porastającego szczeliny skał, a następnie podniósł klapę zamykającą dostęp do Drugiego Pokładu.
- Więc w tym miejscu zabawa się kończy – stwierdził chłodno i uchylił właz.
- Powodzenia, należy życzyć sobie powodzenia – dodała.
Ostrożnie wyjrzała na powierzchnię. Pozornie las nie różnił się niczym od znanego jej z własnego świata. Podciągnęła się sprytnie i w jednej chwili wskoczyła na ziemię. Oboje rozglądali się uważnie. Teren podobnie jak wokół osady porośnięty był wyłącznie iglastymi drzewami, jednak różniły się one nieznacznie od znanych z własnego otoczenia. Jodły i świerki rosły w dość znacznej odległości od siebie, a drzewa posiadały liczne deformacje, zauważalne z daleka. Z jednego pnia wyrastała jedna lub dwie odnogi, a igliwie pozbawione było w zasadzie zieleni. Tak jakby cała okolica od dawien dawna borykała się z suszą. Nie dostrzegli też ptaków tak pięknie śpiewających w otaczających osadę lasach. Cisza. Złowieszcze podmuchy wiatru i żadnych odgłosów.
Kilka kroków od włazu dostrzegli wąską dróżkę i to nią właśnie ruszyli, kierując się na północ do celu wyprawy. Musieli minąć ponury teren, dotrzeć do kapłanek i spróbować namówić je do obrony wioski.
Skradali się najciszej jak potrafili. Cała przebyta dotąd droga wydawała się całkiem bezpieczna. Nie zauważyli nic podejrzanego, ani nie usłyszeli żadnych dziwnych dźwięków mogących sugerować obecność mieszańców.
Polana w przeciwieństwie do otaczającego ich lasu jaśniała soczystą zielenią. Wokół niej rosły krzaki o nieznanych, żółtych kwiatach i błyszczących liściach. Na każdym z nich siedział ptak o srebrzystych piórach i białym zakrzywionym dziobie. Widok obcych spowodował, iż zaczęły popiskiwać z niepokojem. Nie opuściły jednak miejsca zajmowanego dotąd. Obserwowały przybyszów z uwagą.
- Przepiękne!– rzekła podekscytowana Amiza i wskazała głową na dostojne ptaszyska.
- Owszem – odrzekł Heremus. – Pamiętaj, że tak samo piękne jak niebezpieczne.
Piski wydawane przez ptasią wartę wywabiły z chaty jedną z kobiet. Zbliżała się do przybyszy. Czarne włosy powiewały swobodnie wokół szczupłych ramion. Kobieta ubrana była w tunikę, wykonaną ze skóry błyszczącej różnobarwnymi łuskami.
- No proszę, proszę. Któż to odwiedził wygnane? – zawołała nie kryjąc złośliwości.
- Witaj Lewino – powiedział Heremus i lekko skinął głową. – Przyszliśmy prosić cię o pomoc.
- Pomoc? – zaśmiała się. – Przecież to właśnie słowo może być twoim ostatnim Heremusie. – Lewina popatrzyła na mężczyznę, a następnie wyciągnęła ramię i zatoczyła koło. – Widzisz je? – zapytała. – Wystarczy, że dam znak i nawet plama po was nie zostanie. Zabierz, więc swoja przyjaciółkę i znikajcie stąd, czym prędzej.
- Lewino – przerwała kobiecie Amiza. – Nasza osada i Braci Orczyków, co pewien czas jest napadana przez mieszańców. Pomóż nam uwolnić się od nich.
- Ha ha ha!!! – Kapłanka przymrużyła oczy. – Mam was bronić? Po tym jak przepędziliście mnie i moje siostry z wioski? Po tym jak musiałyśmy szukać na terenach mieszańców schronienia? My mamy was bronić?! Idźcie stąd, gdziekolwiek idźcie, bo jeśli nie zabije was Sekuntowa Straż to z pewnością zrobią to parszywe kundle.- Kobieta z impetem uderzyła nogą w ziemię i obróciła się plecami.
- Co teraz Amizo?– wyszeptał, Heremus.
- Zaczekaj – odpowiedziała.
- Jeśli nam pomożecie, będziecie mogły wrócić do wioski – krzyknęła Amiza za oddalającą się kobietą.
Zawróciła. Powoli płynnym krokiem zbliżała się do nich, a na twarzy nie widzieli już złośliwego uśmieszku tylko zaciśnięte wargi i ten błysk w oku.
- Coś ty powiedziała? – Lewina emanowała wściekłością. – Co powiedziałaś?
- Jeśli nam pomożesz będziesz mogła wziąć siostry i zamieszkać w osadzie – powtórzyła Amiza, nie zważając na sygnały dawane przez Heremusa.
Lewina chwyciła Amizę za gardło i szarpnęła z całej siły. – Mogę cię zabić bez mrugnięcia okiem. Słyszysz? Kto ci powiedział, że my chcemy do was wracać? Mała, nędzna istotko. – Przyciągnęła Amizę wciąż trzymając ją za szyję. – Nikt nie odzywa się do mnie bez pozwolenia.
Dziewczyna cofnęła głowę, sprawiając, iż palce Lewiny zacisnęły się jeszcze mocniej. Zaczęła charczeć, nie bacząc jednak na nic, złapała kapłankę za rzemień przepasający tunikę i zerwała z niej kilka łusek.
- Masz to od nich? Zbratałaś się z kundlami – wymamrotała.
- Jak śmiesz?! – wrzasnęła. – Zabiję cię tak jak te mieszańce, a potem z twoich oczu zrobię błyszczące ozdoby i wbiję je sobie w uszy.
- Zrób to, ale idź z Heremusem do osady i ocal nasze siostry i dzieci. Pomóż przeżyć naszym matkom. Tam wyrosłaś, tam znalazłaś Sekunta.
- I tam podstępem przepędzono nas ze wsi.
Nagle niebo zaroiło się od czarnych skrzydlatych stworzeń nieznanych Lewinie. Skrzeczenie zaś było tak przeraźliwe, że kobieta zwolniła uścisk i dłonie przyłożyła do uszu.
Amiza, Heremus i wybiegające z chaty siostry spojrzeli w górę na krążące nad nimi ptaki. Zniżały lot, aż wreszcie zaczęły w nich pikować.
W jednej chwili Lewina wydała z siebie pisk, czym spowodowała podrywanie srebrzystych ptaków do lotu. Jeden za drugim wzbijały się w górę leniwie machając potężnymi, mocnymi skrzydłami. Łopot rozpostartych, pierzastych ramion wywoływał lekki podmuch, a dźwięk wydawany przez sekuntowych obrońców przypominał płacz dziecka. Czarne ptaszyska mimo dużo mniejszych rozmiarów, odważnie leciały wprost na dostojne szpony i ostre dzioby przeciwników. Jednak mimo przewagi liczebnej nie zdołały odeprzeć ataku i raz za razem szarpane ostrymi pazurami spadały na ziemię.
Nagle ocalałe skrzydlate stworki zaczęły się wycofywać, a zza połamanych, wyschniętych drzew na skraju lasy dobiegł ich podejrzany odgłos. Nasłuchiwali w skupieniu. Lewina obróciła się szybko i dała znak, wskazując ręką na ukrytą pomiędzy krzakami chatę. Zerwali się i pędem ruszyli w jej stronę. Sekunt i jego świta ustawili się zaś w szeregu broniąc dostępu do schronienia.
Heremus zbliżył się do okna, nieśmiało je uchylając. Ohydny fetor wdarł się do izby. Ręką zasłonił usta i wypatrywał uważnie niewidocznego wciąż źródła dźwięku.
- Nic tam nie ma – rzekł do Lewiny. – Tylko ten smród, okropne – dodał zamykając okno.
- Spójrz – odpowiedziała kapłanka i przyłożyła palec do szyby. – Tam, pomiędzy drzewami.
Heremus wlepił wzrok w szybę, Amiza uczyniła dokładnie to samo. Nie dostrzegli nic konkretnego jedynie ciemne smugi przemykające się błyskawicznie na obrzeżach lasu. Czarne plamy rozmywały się tuż na ziemią.
- Czy to oni? – zapytała Amiza dobywając sieczni ukrytej za pasem. Był to przedmiot wykonany przez jej męża. Osadzony na drewnianej, rzeźbionej rękojeści z ostrzem w kształcie półkola. – Powitajmy ich jak przystało na wojowników.
- Nie zdążysz machnąć a będziesz trupem – rzuciła lekceważąco jedna z sióstr.
- Mylisz się – odpowiedziała. – To ostrze powaliło już kilkunastu mieszańców.
- W to nie wątpię, jednak przyznasz w innych okolicznościach?! – Lewina nie wyglądała już na wściekłą. Jej rysy nabrały szczególnego wyrazu. Martwiła się.
- Nie rozumiem? Co macie na myśli? – zapytała Amiza.
- To proste. Zabiłaś w chwili, gdy polowały na innych, nieprawdaż? Teraz polują na was.. Nie będą biegły obok ciebie tylko na ciebie i to jest ta różnica.
- Lewino – odezwał się Heremus. – Pomóż nam je zniszczyć. Wszyscy na tym skorzystają, wy też.
- Chciałabym Heremusie, ale nie mogę. Uwierz mi. Gdybyśmy wróciły do wioski stałybyśmy się tak bezbronne jak wy. Sekunt może nas bronić tylko tu. Był strażnikiem osady dopóki w niej przebywał. Wygnaliście nie tylko nas, jego również i od tej pory możemy bronić tylko naszego terytorium.
Mężczyzna popatrzył zawiedziony na Amizę.
- Czyli nic tu po nas?! – dodał zrezygnowany.
Kobieta nie odezwała się. Utkwiła wzrok z szybie i obserwowała ogarniające coraz większą przestrzeń ciemne plamy. Fetor wdzierał się do chaty mimo zamkniętych drzwi i okien.
- Co teraz zrobimy, są blisko. Bardzo blisko.
- Nie wejdą do domu. Sekunt ich nie wpuści, to…. – Lewina nie zdołała dokończyć. Tuż przed oknami dostrzegli przesuwające się cienie, a stojące przed domem ptaki zaczęły machać skrzydłami i wydawać z siebie piskliwe odgłosy. Ciemność spowiła pomieszczenie. Skrzeczenie ptasiej straży pomieszało się z głuchym wyciem mieszańców. Na zewnątrz rozpoczęła się regularna walka.
- Wyjdźcie tylnym wejściem. Biegnijcie na północ, dotrzecie do skał a stamtąd zobaczycie jaskinię i w niej przejście do waszego świata. Heremus z Amizą rzucili się do drzwi na tyłach chaty. Mężczyzna uchylił delikatnie wyjście i niemal w jednej chwili ciemna smuga znalazła się w środku. Obrzydliwy naszpikowany zębami ostrymi jak brzytwy pysk, rozpostarł się nad jego głową. Szpary, w których znajdowały się oczy były ledwie otwarte, szerokie nozdrza obleczone pokrytą łuskami skórą wydychały śmierdzące opary. Czworonożny potwór miał na grzbiecie garb pokryty postrzępionymi łuskami, a podłużna krwawiąca rana pomiędzy przednimi łapami wskazywała na stoczoną przed chwilą walkę.
Zawył unosząc wysoko paskudny pysk, Heremus odskoczył i dobywając miecza siekał nim na oślep. Stwór nadal ryczał i machał potężnym łbem. Amiza uzbrojona w mężowski sztylet podeszła cicho i zagłębiła ostrze w obrzydliwym cielsku mieszańca. Krew trysnęła jej na twarz oślepiając na chwilę, mieszaniec zawył kolejny raz i zanurzył zęby w szyi zaskoczonego Heremusa, wyrywając przy tym płat ludzkiego mięsa. Mężczyzna runął z łoskotem, a na niego zwalił się ugodzony przez Amizę mutant. Podłoga zapełniała się świeżą krwią. Amiza spojrzała na Lewinę
- Jednak wdarł się do środka! – krzyknęła.
Kapłanka wraz z siostrami doskoczyła do głównego wejścia i otworzyła drzwi. Na zewnątrz wciąż panował mrok. Kobiety stanęły w progu, obserwując walkę mieszańców z sekuntową strażą. Szpony cięły bezlitośnie szalejące bestie. Jeden ze strażników wbił dziób w przymrużone oko potwora i wysunął je poza oczodół. Potwór miotał się ze zwisającym z oka białkiem i ryczał niemiłosiernie. Kobiety chwyciły się za ręce i w niesłyszalnej modlitwie szeptały niezrozumiałe słowa. Głowy pochyliły oddając chyba cześć walczącym ptakom, po czym padły na kolana i poczęły nucić niewiadomą melodię. Lewina kreśliła na progu znaki jedną z oderwanych martwemu potworowi kończyną. Stygnąca krew utworzyła obrysowany kołem, przekreślony trójkąt, nim jednak ostatnie linie tego znaku zdążyła połączyć jedna z bestii z impetem rzuciła się kapłance do gardła i poderwała do góry. Odcięta łapa wypadła kobiecie z dłoni i potoczyła się pod nogi Amizy. Natychmiast chwyciła ją i dobiegła do miejsca, w którym kapłanka znaczyła podłogę, by dokończyć symbol . Lewina wciąż trzymana w paszczy mieszańca charczała. Z każdą chwilą traciła siły. Wieśniaczka spojrzała na zewnątrz, skrzydlata straż niknęła z oczu. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Ponownie przeniosła wzrok na konającą. Z każdym ciężkim westchnięciem Lewiny, niknął jeden z cieni Sekunta. Mieszaniec upuścił wreszcie zakrwawioną kobietę i wycofał się na zewnątrz.
- Giną – wymamrotała dławiąc się lepką cieczą wypływającą z ust. – Jeden po drugim umierają wraz ze mną odchodzą.
Amiza wybiegła przed dom.
- Co robisz?! – krzyknęły siostry. – Zginiesz.
Kolejny ptak znikał w tajemniczy sposób. Jak narysowany na piasku obrazek ścierany przez kogoś szczegół po szczególe. Najpierw pióra w srebrzystych skrzydłach robiły się coraz ciemniejsze aż zaczęły obsypywać się na ziemię. Na końcu zostawała po nich tylko kupka popiołu.
Amiza garściami zbierała prochy do chustki zerwanej Lewinie.
- Który jest prawdziwy? – pytała sama siebie. – Który to ten właściwy?
Wszystkie prochy wyglądały identycznie. Odwróciła się i spojrzała na leżącą na podłodze Lewinę. Jeszcze widać było ostatnie konwulsje. Wróciła wzrokiem przed siebie. Zostały dwa sekuntowe ptaki. Jeden. Podczołgała się do pozostałości po ostatnim. Piasek, nie czarny proch, tylko złoty piasek. Szybkim ruchem zgarnęła go wysypując wcześniej pozostałe prochy.
Jęczenie Lewiny ucichło, a tylnym wejściem do chaty wbiegały mieszańce. Amiza rzuciła się do szaleńczej ucieczki. W oddali słyszała przeraźliwe krzyki kapłanek.

poniedziałek, 29 lipca 2013

fragment obozowy

I przywieźli nas. Ojciec mówił, że nie będzie gorzej niż w taborze. Byliśmy tu wszyscy. Matka, ojciec i ci nieznośni kuzyni, tylko dziadek nie dotarł z nami. Wielkie metalowe skrzynie dowiozły nas na miejsce. Nigdy wcześniej nie widziała tylu ludzi na raz w jednym miejscu. Kazali wysiadać, nie wiedziała, po co im było tyle psów, najpierw myślała, że każda z rodzin dostanie po jednym. Musieli wiedzieć, że kochamy zwierzęta. Pomyliła się, psy zachowywały się, jakby miały ochotę rozszarpać każdego z osobna. Te żołnierze, co je trzymali wyglądali wcale nie lepiej od nich. Pewnie z trudem powstrzymywali toczącą się z ich ust pianę. Przestraszyłam się, a wraz ze mną bali się wszyscy, tylko nikt nie śmiał tego okazać. Staliśmy przed wielką bramą, była z żelaza, takiego jak dad kuł na podkowy, a nad nią w olbrzymim łuku pisało wielkimi literami „Arbeit macht frei”. Nic nie mogła zrozumieć, ojciec mówił, że będziemy tu pracować. Wreszcie wprowadzono nas na dziedziniec i kazano ustawić się w piątkach. Nie rozumiałam jak trzeba to zrobić, dad wytłumaczył, a potem zabronił się ociągać. Czekaliśmy tam stojąc wiele godzin nim zaprowadzono nas do budynku. Dali na kwarantannę, potrzeba uczyć po ich języku – mówili.
Ojciec tłumaczył, że zamieszkamy tu na jakiś czas. Nie mieliśmy już wozów, choć pewnie nie musieli ich zabierać, przecież mogliśmy nimi dojechać.
Cóż to było za dziwne miejsce. Takie długie niskie domy, było ich wtedy kilka. Nam przydzielili jeden z nich. Stał trochę dalej od pozostałych. I wszędzie, gdzie nie spojrzałam druty i lampy. Mówili, że to dla bezpieczeństwa, żeby nikt nie zakradł się po nocy i żadnego z nas nie ubił. Podłużny dom wyglądał jak stajnia dla koni, poprzedzielany boksami, a każdym prycze trzypiętrowe, na podłodze klepisko. Od razu ostrzeżono nas, że pierwsze boksy zarezerwowane są dla więźniów funkcyjnych. W ostatnich były latryny. Nie wystarczyło miejsc, kładliśmy się więc po dwie osoby na jednym łóżku, trzeba było leżeć na boku inaczej nie mieściliśmy się. W centralnej części baraku stały krzesła , kilkanaście krzeseł, tylko nie było kiedy na nich siedzieć. Niezależnie od pory roku panował mrok, nie było okien tylko małe szpary nazywane świetlikami.
Któregoś wieczoru przyszedł żołnierz, musiał być bardzo ważny, wszyscy inni schodzili mu z drogi, chciał żebyśmy przygotowali ognisko. Mieliśmy zagrać dla jego gości. Pamiętam jego mundur był taki elegancki, a pachniało od niego fiołkami. Ten aromat niczym smuga niewidocznego dymu wwiercał się w nos. Delikatny, taki którego strach byłoby dotknąć w obawie, że za chwilę się rozpadnie. Zdziwiłam się, nigdy nie spotkałam mężczyzny, który podobnie pachniał. Pomyślałam, że stoję na łące jest wczesny letni poranek, a moje bose stopy przenikają pokrytą rosą trawę. Ptaki, liście i czarny las – chciała wrócić do domu. Pamiętam spojrzałam w dół. Błoto przemieszane ze szlaką i Niemiec przede mną. Na szyi pod kołnierzem miał taki dziwny krzyż. Wasyl mówił, że to największe wojenne odznaczenie. Krzyż Żelazny, zawsze myślała, że odznaki przypinane były do klap kieszeni, pierwszy raz widziała, ktoś nosił je na wstążce. Dziwne bo ona miała barwy ich flagi.
Rozpalaliśmy ognisko, gdy przyjechali. Kilka czarnych samochodów, zatrzymało się koło jednego z baraków, gdzie urzędował komendant obozu. Grupa przyjezdnych weszła tam na chwilę, po kilku minutach z jednego z bloków żołnierze wyprowadzili pięciu mężczyzn. Wszyscy byli tak dziwnie ubrani. Pasiaste bluzy z drelichu chyba i takie same spodnie. Wtedy kazali nam zacząć grać, ognisko płonęło, Niemcy klaskali i nagle ktoś krzyknął, tamci ludzie w pasiakach zaczęli uciekać, a za nimi wypuszczono psy. Widziała jak dwa z nich dopadły chłopaka. Najpierw próbował krzyczeć, po chwili już tylko piszczał, a w górę leciały kawałki materiału i ta krew tryskająca wszędzie. Nawet nie wiedziała, kto pierwszy przestał grać.
Potem usłyszała ta piosenka,

W Oświęcimiu dom jest wielki,
wielkie nieszczęście nasze.
Ohej, ohej, w Oświęcimiu
mam ptaka
żeby liścik zaniósł
do matki, do ojca...
Boże, Boże, mój ty Boże,
już przepadnie moja głowa!
Ten czarny ptak
niesie mi list,
niesie tam, gdzie siedzę
w Aśficu.
Wyschłem już bez chleba
i bez szklanki wody...
Pali się, pali gwiazda,
moja boża świeczka...
Ach, ptaku mój,
przynieś mi list
tu gdzie siedzę w Oświęcimiu...
Już się stąd nie wydostanę,
nie zobaczę sióstr ni braci!
Wprowadzili nas przez bramy,
wypuszczają kominami...*

___________
Cyganska pieśń o obozie źródło LITERATURA.NET.PL

środa, 24 lipca 2013

Pustik dzidunegry czyli Księga żywych (fragment)

Mala skryła się w opuszczonym pokoju na strychu kamienicy. Słyszała nawoływania Entressa, jednak nie odpowiadała. Czuła się tak samo jak tego dnia, kiedy złapali ich Niemcy.
Kilka wozów wjeżdżało w leśne dukty. Szelest liści i delikatny szum wiatru przerywał raz po raz śpiew leśnego ptactwa. Wolność, nieskrępowana niczym przynależność do natury była dla nich ważniejsza niż wszystko. Pogoda, następny ich sprzymierzeniec. Bezchmurne niebo zapowiadało dobrą wróżbę. Las miał dać schronienie, aż do nadejścia mrozów.
Każdego roku zimową porą najmowali chatę na kolonii wsi, z dala od Gadziów, Polaków. Nazywali to ich własnym prawem życia. W drodze, w pogoni za szczęściem. Wypatrzyli wreszcie tę samą polanę, która co roku o tej porze wypełniała się gwarem cygańskich rodzin. Kobiety, ubarwiły i tak soczystą już zieleń wielobarwnymi sukienkami, chusty, które przykrywały włosy, przerzuciły na ramiona. Mężczyźni w połyskujących koszulach i błyszczących kamizelkach rozjaśniali wkradającą się w głąb lasu szarość. Pisk dzieci nadawał swoistej rangi uroczystości, do której się szykowali. Młodzi Cyganie obłożyli chrustem potężne konary i rozniecili ogień. Zręcznie ustawiono prowizoryczne trójnogi na wykonane własnoręcznie naczynia, w których kobiety szykowały strawę. A gdy już nad polaną roznosił się zapach zupy gotowanej z kwaśnych wiśni i świeża glina oprawiła tradycyjnego jeża, muzykanci zaczęli szykować instrumenty.
„Stary Roma przycupnął na pniu i powiedział: „Kon hadeła mariben, dava chała...~” i zaczął świństwa różne gadać, co po kolei będą jedli awanturnicy. Taki zwyczaj my mieli, żeby bijatyki nie było. Jak już to powiedział, to poprawił się na pniu i rozpoczął opowieść : W Egipcie faraona mieli, a ten kazał wypędzić wszytkie Żydy z kraju. Faraon miał piękną córkę Kali Mura – Czarna Jagoda ją wołali. Ta piękność raz jeden przychodzi do Cyganów i mówi. Wam trzeba jak Żydom iść i będziecie wędrować wiele, wiele lat, wtedy nauczą się jedni być kowalem inni wróżyć będą, a jeszcze inni koniarzami się staną, a i myzykantów nie zbraknie. Jak już się wasze dzieci dobrze fachów nuczą, a później ich dzieci, znajdziecie piękny, ciepły kraj i będzie wam on ojczyzną. Czarna Jagoda miała złotą laskę i wstrząsnęła nią nad morzem wielkim, wody się cofnęły, morze wyschło i ruszyli Cyganie w drogę. Po dziś dzień my więc wędrujem i ciepłej ojczyzny szukać dalej będziem.
Skończywszy opowieść rozsunął harmonię, w jej rytm zagrały skrzypce, a w jednej chwili piękna Romni ruszyła w tany. Tamburyn drgał w jej ręku i dodawał dźwięku bransoletom swobodnie zawieszonym na nadgarstkach. "Przyglądała się i wtedy moja daj mrugnęła przyzwalając na zabawę. Zdjęła chustę i rozłożyła ręce, pomyślałam, że gdybym mocniej nimi ruszała mogłabym wzlecieć w niebo i jak te jaskółki ścigać się, aż do obłoków przykrywających słońce. Muzyka grała, a ja dalej wirowała jak szalona. Ciepły wiatr muskał rozgrzane policzki, byłam jak on, nieuchwytna, nie dająca się zważyć, ani dotknąć. Uniosłam głowę i wtedy włosy spłynęły mi na plecy, potrząsnęłam nimi, chciała by swoboda dodała mi lat. Przecież włosy były ozdobą każdej Romni. Musiały zadziwiać długością, a każdy kosmyk powinien mienić się w słońcu I wtedy młodzi Roma, którzy w tej chwili nie grali, zaczęli swój taniec. Naraz wyobraziłam sobie Hektora, lekkim skinieniem głowy okazał mi zainteresowanie, od teraz będzie tańczył przy mnie. To był najładniejszy chłopak w taborze. Jego oczy błyszczały jak zmyte deszczem węgły. Biała koszula odbijała czekoladową cerę. Może zechciałby mnie porwać, a potem: Bachtałe Terni Roma i przysięga, którą stary Cygan wypowie wiążąc nam chustą ręce„:”Rzucam klucz do wody. Tak jak nikt go z niej nie wydobędzie i nic nim nie otworzy, tak i was nic już nie rozłączy" Trzask palących się gałązek i maleńkie iskierki lecące wprost do nieba, to było szczęście - baszt. Cyganką jestem i dzięki ci Baro Devel , żeś mnie taka stworzył.
Piękny wieczór miał dopiero nastać, a wraz z nim starszyzna szykowała się do właściwej uczty, ale nagle pośród śpiewu i odgłosów lasu usłyszała coś jeszcze. W tamtym czasie lasy patrolowali żołnierzy niemieckie. Gdzie nie sięgnęłam wzrokiem wszędzie ich widziała. Zamarli my, wychodzili zza drzew, krzaków, jakby to spod nich wyrastali na naszych oczach. Pomyślęli my, kogoś szukają, nie mięli pojęcia, że tym kimś byliśmy my.
Otoczyli nas: „Raus, raus!” - wrzeszczeli esesmani, a my posłusznie zebrali się przy wozach. Warkot motorów właśnie usłyszeli. Wciąż nadjeżdżali kolejni.
> Wurden własnoręcznie budowany przez ojca, był moim domem. To tuż przy nim, w namiocie przyszła ja na świat. Babcia mówiła jak było. Tata z dziadkiem i innymi Roma ognisko zapalili ale nie wolno było ogniu buchać nim ja na świat przyszła. Potem jak już powiedzieli, że Daj mnie powiła młoda Romni wzięła rózgi i namoczyła w wodzie, by każdy namiot pokropiwszy szczęścia nadać: Tje avjen bach tale
Maleńka kuchenka usytuowana w końcu drewnianego domku na kołach, ogrzewała nas w zimne noce. Metalowe palenisko połączone z wyrastającym nad zaokrąglony dach kominem, zwykle zajmowała mama-Daj, przygotowując jedzenie. Dad sam wytwarzał kotły i zajmował sie naszymi dwa koniami.
Niemcy wrzeszcząc popędzali wszystkich, najpierw kazali stanąć z boku naszym Roma. Jak się ustawili dostali łopaty i kazali im kopać dół. Taki długi wykopali, wtedy Niemcy chwycili Karę z jej małą i młody Rubin z nimi. Wysoki, chudy esesman wyrwał z rąk Kary mała dziecko i z całej siły trzymając tylko za rączkę uderzył nim w drzewo. Wrzeszczeć zaczęli wszyscy. Dziecko spadło obok drzewa. Rubin wyskoczył do niego ale zrobił dwa kroki, drugi żołnierz strzelił mu w głowę.. To samo zrobił z Karą, jej daj i Hektorem, który na ratunek im ruszał. Podchodzili do nas, złapałam ojca rękę, szarpałam bo uciekać trzeba nam było. Ojciec trzymał się za głowa i w zamieszaniu podsuwał do mama. Krzyczeli wszyscy i co rusz ktoś padał na ziemię. Aż podjechał samochód, taki czarny i czysty. Żołnierze stanęli na prosto, gdy wysiadał ładnie ubrany oficer. Coś krzyczał na nich, a za krótka chwila powiedział po polsku: - Nie bać się, cicho, nie bać. Wrócił do nas i zawołał pokazując palcem paru Roma, znów zaczęliśmy krzyczeć, ale on pokazał, że cicho i kazał naszym zakopać dół. Tam Kara z dziurą w głowie, Robin we krwi jakby go z dzbana zlali i mała kruszyna, zawinięta w czerwone już całkiem gałgany, resztę zastrzelonych położyli nasi do tego samego grobu. Ciemno już było, tylko wielkie lampy świeciły na ciężarówce. Mama wyszeptała: Tje avjen leske droma phandadże,aj chara puterde.
W końcu zostaliśmy wpędzeni do ciężarówki. Długo jechaliśmy, wreszcie zatrzymali przed wielką brama otoczoną murem.
> - To wasze tymczasowe gospodarstwo - usłyszeliśmy od oficera. - Teraz wy tu, aż my znaleźć wam nowe domy. - Wrota otworzyły się, a my ujrzęliśmy ludzi snujących się bez celu wąskimi uliczkami. Wszystkie bagaże, które mięliśmy w taborze zostały przeglądnięte, a po ograbieniu oddane. Wskazano nam cztery kamienice, przeznaczone tylko dla nas. Drut kolczasty oddzielał je od reszty dzielnicy, zamieszkałej przez Żydów. Ktoś z zamieszkującej tam starszyzny wskazał nam pierwszy z budynków. W jednej izbie było siedem osób. Kilka z nich chyba nigdy nie opuszczało swoich legowisk. Pamiętam przechodziła przez nich jak przez kamienie kładzione na drodze. Pytała Daj czemu oni tak leżą, ale nic nie powiedzieli. Mama i ojciec znaleźli nam kąt w suterenie. Nie mieliśmy kuchni, ani nawet latryn. Ojciec odkupił od młodego Żyda dwa garnki i stare wiadro. Gdy chcieliśmy za potrzebą, szliśmy na ganek i załatwiali do wiadra. Mama szukała pokrzyw w pobliżu, żeby zupy nagotować. Martwa była to ziemia, tylko ulice, stworzone przez człowieka, a na podwórzu jałowy piach, I to właśnie miejsce miało stać się naszym domem. Ograniczone ścianami ze stropem przykrywającym błękit. Jak mięliśmy tu żyć? Bez zapachu zieleni, bez wędrówek, bez nut podkradanych ptakom i bez iskier strzelających radośnie. Mięliśmy chociaż tyle szczęścia, że wciąż byliśmy razem.
Co dzień ulicami dzielnicy przejeżdżały samochody SS. Widziałam jak żołnierze zabawiali się strzelając na oślep do ludzi chodzących uliczkami. Bałam się wychodzić z domu. Nikt z nas nie chciał przecież paść na bruk. Ojciec dostał przydział do pracy, budował drogę, pewnego popołudnia ten sam Niemiec, który mówił, że tu mamy dom, przyszedł po nas. Znowu kazali zabrać wszystko, co nasze i wsiąść do ciężarówki. Tym razem nie jechaliśmy tak długo. Zobaczyłam wielkie metalowe skrzynie i do nich upychano nas za pomocą kopniaków i uderzeń karabinami. Jeden za drugim, dla nich trwało to zbyt długo. Bicie nasilało się z każdym kolejnym usiłującym nie dać się stratować. I ciągle krzyczeli, „szybciej, szybciej”. Znowu mówiono nam, że jedziemy do domów, które Rzesza dla nas uszykowała.".
- Mala! Mala! - Entress nie przestawał szukać dziewczyny. - Uciekać, Mala uciekać - krzyczał. Nie miała zamiaru ruszać się z miejsca. Ciemność panująca na strychu wcale nie była nieprzyjemna dla oka. Czuła się bezpieczniej tu niż w przestronnych pokojach . Sama .
Entress zbiegł na parter, rozglądał się po korytarzu w poszukiwaniu zostawionego przed chwilą pakunku. Leżał w miejscu, w którym go zostawił. Chwycił nerwowo rulon i ponownie ruszył w stronę schodów. - Mala, Mala - pokrzykiwał pokonując kolejne stopnie. Odpowiedzią była wciąż ta sama cisza. Nie dawał za wygraną dotarł do drzwi na strychu , a otworzywszy je wpuścił odrobinę światła. W samym rogu oddzielonego od reszty pomieszczenia pokoju dostrzegł skuloną kobietę. Siedziała na surowych deskach kreśląc coś niezrozumiałego dla mężczyzny.
- Uciekłaś tu? - zapytał. - Nie powinnaś tak siedzieć. Będziesz matką, nie wolno narażać się na chorobę. - podniósł swoją dłonią opuszczony podbródek i zaśmiał się. - Ty nosisz dziecko moje, a może wolałabyś nie? - Dasz mi dziecko i możesz iść - rzucił ironicznie.


*Tradycyjna romska przestroga:"Kto rozpocznie bijatykę ten zje..."
* tłumaczenie: Młodzi szczęśliwi Cyganie
* Rota wypowiadana przez najstarszego Cygana udzielającego slubu
* Baro Dewel - Wieki Bóg
* Tje avjen leske droma phandadże,aj chara puterde - tłum:.Niechaj w nocy wszystkie jego drogi będą zamknięte, a jutro dopiero będą otwarte. – zaklęcie mające uwolnić zmarłego od błądzenia między żywymi
* Tje avjen bach tale - tłum.: Byście szczęśliwi byli.