piątek, 23 września 2011

Dla kogo warto?


Myslę nad każdym dniem, każdą sekundą od sześciu lat. Czy było warto? Czy zatracanie własnej wartości dało mi w efekcie coś wymiernego? Pochylanie głowy i unikanie wzroku, który jeszcze tak niedawno ogrzewał lodowate myśli? Czy w końcu ktoś mi odpowie dlaczego boli coś, czego wcale bólem nazwać nie powinnam? Niknę, powoli skutecznie każdego dnia budzę się z coraz większym poczuciem, że mnie nie ma. Skąd we mnie ta niepewność, przecież najlżejszy dotyk czuję na swoim ciele, smagam się z rozmysłem, aby udowodnić własnej świadomości, że jestem, tu, ja namacalna, wyczuwalna, wyśmiana, umęczona ale jestem na Boga. I choć nic nie umiem, o niczym wszakże nie mam pojęcia, jestem...Albo tylko tak mi się zdaje. Jak długo można walczyć? Czym jest właściwie walka, jeśli nie demonstracją siły? Czy trzeba oberwać konkretnie po mordzie, by czuć się pokonanym, poniżonym, upodlonym do granic wytrzymałości?
Czym jestem? Pytam po raz kolejny, a może raz powinnam inaczej postawić pytanie...Kim nie jestem? Dlaczego nie umiem żyć pod dyktando innych, choćby nawet nie wiem jak rozsądnie prawili o regułach? Każdy kolejny poranek budzi mnie tym samym drżeniem skrytego gdzieś pod warstwami ciuchów mięsiwa. Ta kobieta patrząca na siebie z niedowierzaniem, to ja? Hormony, hormony, hormony - tak powiedziałaby moja przyjaciółka, a co jeśli nawet ich już nie mam?
Ktoś kiedyś stwierdził, że życie zaczyna się po czterdziestce, moje skończyło się po trzydziestym roku życia, to teraz jest stanem przejściowym, czasem myślę, że Bóg zemścił sie na mnie i dlatego nie pozbawił mnie zdolności czucia. Współczucia, współodczuwania jest we mnie aż nadto, nadwaga - śmiało mogłabym rzec, znacie na ten rodzaj otyłości jakąś cudowną dietę?
A może ja znalazłam się w jakimś innym wymiarze? Być może przypadek zdecydował o mojej tu bytności, staram sie rozpoznać własne potrzeby i nic... Nie ma takich sytuacji, przecież do cholery nie mówię innym językiem, nie komunikuję się z otoczeniem za pomocą pisma klinowego, więc jak niby mogę oblekać się w tę psychiczną nicość. Alien na swoim własnym podwórku, czekam tylko na chwilę, w której mój własny pies wyszczerzy na mnie kły. Pewnie dopadł mnie jakiś rodzaj paranoi. znów uciekam w pisanie, tak, to mój azyl. Klawiatura tego małego, niemego ustrojstwa działa jak panaceum, a może powinnam w tym miejscu napisać: jak placebo? Czy kiedyś czuliście się podobnie? Jakby każda część was należała do innego człowieka?
Wstaję, normalnie podnoszę się z łóżka, ubieram i wraz z makijażem ubieram maskę, w zależności od nastroju jest to albo twarz klowna albo męczennika, a i mędrca udaję od czasu do czasu. Po jakie licho to robię? Nawet łzy już nie chcą mi lecieć, bo niby czemu miałyby obmywać obcą twarz i wtedy poddaję się tej muzyce, tak tej szwabskiej - jak ktoś zauważył - liryce, która tak dokładnie odarła mnie ze wszystkich póz jakie do tej pory udało mi się stworzyć. Posłuchaj, szanowny czytelniku, to jest żałość wydmuchiwana z płuc żałobnika, choć większość z Was pewnie stwierdzi, że to zwykła trąbka... Dla mnie z akordem wylatuje dusza, moja ważąca kilka gram dusza, fortepian zaś wyznacza jej szlak do przejścia, mimo gromów trafiających ją bezlitośnie przemyka pomiędzy zawistnymi oczami tak zwanych przyjaciół.
"Tyś mnie wywiódł z Ziemi Niczyjej do Domu Niewoli
Pamiętałam.
W starym dębie ukryty, bacznie śledziłeś codzienną depresję
I nie mam Bogów cudzych
szanuję matkę, poszukuję ojca.
Kazałeś z miłością
spójrz jestem Magdaleną z poobijaną twarzą i kamiennym oddechem"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz